Społeczeństwo

Wykluczenie, głupcze, wykluczenie!

Zanim mnie moi ulubieni komentatorzy wpasują w lewactwo, niech sobie poczytają, bo to jest o nich właśnie (oraz o mnie i 70% sąsiadów). Są – moim zdaniem – 4 fazy wykluczenia, czyli wystawiania Człowieka poza nawias społeczny i ekonomiczny.

Utrata możliwości samorozwoju

Jest to najbardziej podstępna, najmniej zauważalna faza. Zadowoleni, że ktokolwiek nam oferuje zajęcie płatne (a może tylko z nadzieją na wynagrodzenie), zaiwaniamy do upada, czas wolny i dni odpoczynku przeznaczając na nadrobienie zaległości, na porządkowanie spraw przed poniedziałkowym restartem, na wymyślanie koncepcji miłych szefowi. Obojętne, czy zarabiamy krocie, czy ledwo-ledwo – cali oddajemy się sprawom dyktowanym przez interes firmy. Niepostrzeżenie stajemy się w pełni uzależnieni od miejsca zatrudnienia, bez możliwości rozejrzenia się po świecie, z zaniedbaną sferą emocjonalną, towarzyską, rodzinną, samokształceniową. Wmawiamy sobie, że robota nas rozwija, że bez niej byłoby fatalnie, że oto wypełniamy swoją misje utrzymując rodzinę. Nie rozumiemy, że świat o nas zapomniał właśnie, stanowimy dla niego wciąż bardziej zerowe ZERO, rubrykę w statystyce bez ludzkiej treści, bo w ogóle z tym swiatem nie obcujemy. Uwaga: dotyczy to również niemal 100% mikro i małych biznesów, w tym rodzinnych.

Utrata zatrudnienia – źródła stabilnego dochodu

O to jest w Polsce stosunkowo nietrudno już od 20 lat. Połowa zatrudnionych nie ma gwarancji, że jutro nadal będą zatrudnionymi. Mediana wynagrodzeń (nie mylić ze średnią) wynosi około 2.300,-PLN brutto (połowa zatrudnionych zarabia mniej, połowa więcej). Nie uwzględniono tu osób wcale nie zarabiających. Około 80% wydatków ludności – to wydatki „przymusowe” (czynsz, opłaty, żywność, dojazdy, raty, sprawy szkolne dzieci, leczenie), pozostałe 20% to wcale nie luksus, tylko wydatki długodystansowe (odzież, urządzenia domowe, naprawy i remonciki). Wypoczynek w postaci kolonii, wycieczek, kino-teatrów i podobne – to rzadkość poniżej mediany, ale i powyżej. Około 9 mln osób w Polsce żyje w nędzy, drugie tyle – nieco lepiej niż w nędzy.

Utrata takiego statusu – to już nie dramat, tylko porażka. Skłonność do rozpaczliwej przestępczości i przekraczania w dół wszelkich granic moralnych (patologie) – to kosztowny jednostkowo i społecznie efekt bezrobocia. Rozkład rodziny i grupy towarzyskiej przyspiesza, nie stać cię już na gazety i jakikolwiek dostęp do świata, który jest oczywiście otwarty, ale zawsze za jakąś drobną opłatą.

Zdumiewając się sam sobie – zaczynasz uczestniczyć w jakichś dziwnych kursach przystosowania, asertywności, nabywania nowych niby-zawodów. I rozglądasz się, gdzieby tu jeszcze coś „zakombinować”, bo żyć przecież musisz!

Utrata adresu – bezdomność

Człowiek bez adresu to w Polsce ktoś podrzędnej kategorii. Można mieć nawet stały dochód, ale bez zameldowania nikt nie rozmawia z tobą o abonamentach, kredytach, jakichkolwiek trwałych zobowiązaniach. Stajesz się pod-człowiekiem. Sprawdźcie w bankach, ubezpieczalniach, u operatorów telefonu czy Internetu. I żyjesz kosztowniej, bo wynajem jakiegokolwiek locum, nawet poniżej standardów cywilizacyjnych, to wielki wydatek.

Kiedy dodatkowo okazuje się, że twoja bezdomność jest rzeczywista, czyli że musiałeś pozbyć się za bezcen lub po prostu pozostawić na niełasce Losu cały swój dorobek, a samemu przemieszczać się po przygodnych przytuliskach, nie zawsze za wiedzą ich właścicieli, nie zawsze za wiedzą lokalnego urzędu – stałeś się innym człowiekiem. Odkrywasz nieznane, niezauważane dotąd przestrzenie publiczne, gdzie nieco cuchnie, gdzie wszystko jest nieco szemrane, gdzie człowiek człowiekowi rzeczywistym wilkiem, gdzie obok ciebie przechodzą odwracając wzrok i zapinając sumienie na zatrzaski. Giniesz w oczach, choć niby jeszcze obracasz się pomiędzy ludźmi. O rodzinie i grupie towarzyskiej zapomnij. O swoich podstawowych ludzkich potrzebach – też.

Obojętność społeczna – utrata więzi ze społeczeństwem

Ostatecznie stajesz się przysłowiowym trollem: kiedy spazmatycznie zachciewa ci się żyć – przepychasz się w jadłodajniach bieda-zupkowych, pukasz do schronisk, dajesz się przeodziać w świeże gacie jakimś wolontariuszom i zawodowym pomagaczom. Dnie spędzasz na uprzykrzaniu życia sobie i innym, w okolicach najludniejszych dowolnego miasta. Zajmujesz się rzeczami niegodnymi ani ciebie, ani człowieka w ogóle. Noce spędzasz kosztem innych (np. włamując się do domków działkowych), albo kosztem własnym (moszcząc sobie kartony w poczekalniach lub obok śmietnisk. Nikogo nie obchodzisz, nikt ciebie nie obchodzi. Z czasem obeschną ostatnie przejawy człowieczeństwa i zamienisz się w społeczne zombie.

* * *

70-80% z nas jest bezpośrednio w opisanej wyżej „wirówce”, tyle że połowa zdaje się tego nie zauważać, albo ignorować. W Polsce, zielonej krainie na tle „kryzysowej Europy”, poza 10% wyjątków, dla większości istnieje tylko jedna droga: w dół. Wirówka zrazu niepostrzeżenie (patrz: faza pierwsza), potem już ochoczo wciąga nas w zjawisko nazywane uczenie dziedziczeniem biedy. Najpierw dziedziczymy odcięcie od szans samorozwoju, potem brak szans na stały godziwy dochód, potem bezdomność (czasem łagodną, po prostu wciąż wynajmujemy pomieszkania), na koniec nędzę, niekoniecznie dworcowo-przytułkową, wystarczy dwa kroki odejść od wielkomiejskiego City czy małomiasteczkowego Centrum, a we wsi – im dalej od sklepu, baru i kościoła, tym łatwiej dostrzec.

Polska to kraj trzech równoległych światów gospodarczych. Świat nędzy żywi się resztkami i nie-wiadomo-czym, na przykład czyniąc szkody. Świat pół-nędzy zaopatruje się w szarej bieda-strefie (nie mylić z kombinacjami mega-cwaniaków) i w obszarze „przymrużania oka”: ty łamiesz jakąś regułę, ja nie widzę. Świat „normalny” pracuje jak durszlak: odcedza do pozostałych światów wszystko co szkodzi statystykom, wskaźnikom, parametrom, a pozostawia witaminki – i udaje, że nic poza nim nie istnieje, zatem jest fajnie.

Wszystkie trzy światy są – niestety – równie mocne ekonomicznie w Polsce. Pierwszy jest kulą u nogi, przynosi potworne straty, których nikt nie chce zliczać. Drugi (pół-nędzny) przynosi gospodarczą nierazbierichę i od czasu do czasu załamuje statystyki, kiedy jakiś wrzód pęknie. Świat zaś dostatku uprawia coś z pogranicza neoliberalizmu i magii, ale dba przede wszystkim o to, by było schludnie, żeby w porę psiknięto spray’em i pozamiatano.

Wyprowadzanie ze stanu wykluczenia nie poddaje się statystykom. Wykluczenie społeczne, ekonomiczne (i jego mainstreamowe warianty: informatyczne, edukacyjne, zdrowotne, itp.) jest sprawą indywidualną, choć ma skutki społeczne. Wykluczani nie tworzą stowarzyszeń i partii politycznych. Mogą zaś stworzyć zatomizowaną krytyczną masę rozpaczliwego buntu.

Działa tzw. budżetowa krzywa normalna (patrz: rozkład wg funkcji Gaussa). Najbardziej kosztowne budżetowo jest wyprowadzanie z wykluczenia w dwóch środkowych fazach: bezrobocie i bezdomność. Bo trzeba tworzyć miejsca pracy i mieszkania komunalne. A skoro wykluczenia pierwszej fazy nie dostrzegają często sami wykluczeni – wspólnie i w cichym porozumieniu czekamy, aż wszystko szlag trafi i wtedy z sercami na dłoni zbieramy się (sami mając swoje problemy) w akcjach charytatywnych i podziwiamy wolontariuszy, którym nie śmierdzi ludzka bieda i którzy nie brzydzą się podopiecznymi. A przecież tak samo niskie (stosunkowo) byłyby koszty „profilaktyki”, ponoszone na samym początku tej fatalnej „zjeżdżalni” społecznej!

Kto nie zrozumiał jeszcze, o czym piszę, niech porówna raport Polska 2030 (tzw. raport Boniego) i raporty Diagnoza Społeczna (tzw. raporty Czapińskiego). I niech zastanowi się, dlaczego mimo zapisu konstytucyjnego (Art. 20 Konstytucji RP) nikt nie zająknie się od lat na temat wdrożenia w Polsce Społecznej Gospodarki Rynkowej (choćby w klasycznej wersji ordoliberalnej – Social-Markt-Wirtchaft – jeśli już nie brytyjskiej czy skandynawskiej). To nie jest lewactwo: ordoliberalizm jako koncepcja i jako pakiet reform powstał jako (koniecznie nie-keynesowski) ukłon liberalizmu w stronę socjalną.

Europa wprowadziła właśnie Rok Walki z Ubóstwem, ale – jak widać – Polski to nie dotyczy, choć w Europie szacuje się, iż „tylko” 17% ludności kontynentu ma z tym problem. Nawet Reinhard Marx, arcybiskup i doradca Benedykta XVI, dostrzegł problem, publikując niedawno książkę o jakże znanym tytule Das Kapital.

Rola Prezydenta wydaje się tu kluczowa, skoro cała „rozgrywkowa” nawa polityczna, od lewa do prawa, udaje że nie ma innej drogi cywilizacyjnej niż neoliberalizm. Stąd ten temat w cyklu „Liczniki w ruch”. Prezydent może wykorzystać zarówno – patrz moje poprzednie teksty – instytucję „Obiadów czwartkowych”, jak też sfinansować uczciwy raport w tej sprawie, a na koniec wdrożyć instytucję monitoringu stanu prawnego pod kątem wykluczenia, w konsekwencji występować z inicjatywami ustawowymi.

A dyrdymały pi-arowskie – niech kandydaci zostawią na zaś.

Jan Herman

Jan Herman prowadzi autorską stronę internetową Jan „Myślnik” Herman (PL), publikuje również na Salon24. Dziękujemy za wyrażenie zgody na przedruk artykułu.

www.flatrock.org.nz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.