11 listopada w stolicy
11 listopada w stolicy był twórczym rozwinięciem działań praktykowanych przez obecną władzę od początków jej panowania, a nawet nieco wcześniej – pisze znany publicysta Jerzy Jachowicz na portalu internetowym wPolityce.pl To, co wydarzyło się 11 listopada w Warszawie jest prostą kontynuacją zamierzonych działań obecnej władzy, popieranych z zapałem przez mainstreamowe media.
Pierwszy krok miał miejsce w 2005 roku, kiedy Platforma Obywatelska utrąciła koalicję z PiS. Po raz pierwszy nastąpiło tak powszechne rozczarowanie do elit politycznych, które nie potrafiły się porozumieć. Nie były zdolne do zawarcie jakiegokolwiek kompromisu. Nie interesowało ich dobro kraju. Zlekceważyli oczekiwania milionów Polaków na POPiS. Ważniejsze stały się osobiste ambicje, odwet za przeżyte frustracje. Platforma przy silnym wsparciu mediów obarczyła cała winą drugą stronę.
Na zdjęciu: Jerzy Jachowicz podczas Marszu Niepodległości, Warszawa 2011. Foto: Jerzy Dąbrowski.
Drugim etapem nasilenie wrogości do wszystkiego, co łączy się z PiS nastąpiło po zwycięskich wyborach 2007. Najlepszą ilustracją tego stosunku było traktowanie śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Jedną z najbardziej atakowanych dziedzin, szczególnie rozwijaną przez Lecha Kaczyńskiego, a z wielu punktów widzenia niebezpieczną dla obecnego establishmentu, była kwestia tożsamości narodowej. I nieodzownej dla jej kształtowania w świadomości i postawie społecznej kolejnych pokoleń Polaków, pielęgnowania pamięci o naszej przeszłości. O czynach naszych przodków, tych sprzed stuleci, ale i tych sprzed kilku dziesięcioleci. Wydobywanie na światło dzienne czynów bohaterskich, ale i czynów niskich, podłych i zbrodniczych. Wystawienie rachunku sprawcom jednych i drugich czynów.
Jest oczywiste, że taka postawa i takie działania stanowią wielkie zagrożenie dla ogromnych grup interesów o „zszarganej” przeszłości, a mających wpływ na obecną politykę, gospodarkę i media. Dlatego też najbardziej wpływowe media mające najróżniejsze powiązania z przeszłością, nie zawsze świetlistą, harmonijnie nadążały za postawą polityków PO i wszelkiej maści postkomunistów, dyskredytujące i dyskwalifikujące ścieżkę, którą próbował budować Lech Kaczyński.
Postawa niechęci przemieszana niejednokrotnie z wrogością do postaw, w których na równych prawach przywiązanie do przeszłości, do tradycji, do wartości, które są w niej zawarte, obcują z dniem obecnym, osiągnęła swój szczyt pod Pałacem Prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu po tragedii smoleńskiej. I postawa ta trwa do dziś. W ostatni piątek została tylko twórczo rozwinięta.
W takim świetle trzeba patrzeć na działania policji w Święto Niepodległości. Na prawdopodobne prowokacje, usprawiedliwiające użycie środków nadzwyczajnych przez policję – gazów, i armatek wodnych.
W takiej perspektywie trzeba widzieć ciche tolerowania przez władze Warszawy i policję niemieckich bojówek. Na zaproszenie przez „nieznanych sprawców” niemieckiego młodocianego, miejmy nadzieje, amatorskiego, a nie zawodowego komanda, dla wzmocnienia siły i wyrazu wcześniej zaplanowanej przemocy. Po to, aby władze państwa mogły oskarżać faszystów, kiboli i nacjonalistów o wszczęcie burd.
Takie są też prawdziwe powody roztoczenia parasola ochronnego przez władze stolicy nad garstką – uczestników lewicującej „Kolorowej Niepodległości”, rozdmuchanej przez media do niebywałych rozmiarów.
Nasz pochód, choć legalny – szedłem w nim od Placu Konstytucji do Placu na Rozdrożu wraz z Łukaszem Warzechą i Rafałem Ziemkiewiczem – został przepchany przez siły porządkowe, ubrane w kostiumy nawiązujące do strojów dawnego ZOMO (to jedyny znany mi przykład objawu szacunku do tradycji obecnej władzy), na trasę bardziej niż okrężną. Dzięki temu spacer był zdrowy, bo długi, ponad dwugodzinny. Mimo to podobno żadna telewizja nie zdążyła nakręcić przemarszu naszej pokojowej demonstracji. Dopiero po jej rozwiązaniu przy Placu Na Rozdrożu zaczęły się wybryki o charakterze chuligańskim, czy wręcz przestępczym.
Jednak wcale bym się nie zdziwił, gdyby okazało się, że w grupie osób, które najpierw próbowały wywrócić satelitarny wóz transmisyjny TVN, a następnie podpaliły go, było dwóch-trzech prowokatorów. Z jaką policją związanych? Kiedyś nazywała się tajną policją polityczną. Tych nowoczesnych formacji już nie znam.
Jerzy Jachowicz
Witamy red. Jerzego Jachowicza, legendę polskiego dziennikarstwa śledczego, na portalu koszalińskim. Dziękujemy za zgodę na przedruk felietonu, który ukazał się pierwotnie na popularnym portalu wPolityce.pl Tytuł felietonu skrócono ze względów technicznych (pierwotnie: „11 listopada w stolicy był twórczym rozwinięciem działań i metod obecnej władzy od początków jej panowania i wcześniej”).
Jerzy JACHOWICZ (ur. 1938 w Sochaczewie) – dziennikarz, publicysta. Przed 1989 działał w opozycji demokratycznej („Solidarność”). W latach 1989-2005 był dziennikarzem „Gazety Wyborczej”, jednym z prekursorów dziennikarstwa śledczego w Polsce. Zajmował się głównie problematyką przestępczości zorganizowanej i jej powiązań z dawnym aparatem bezpieczeństwa PRL. Pisał m.in. o zabójstwie Grzegorza Przemyka, niszczeniu dokumentów na zlecenie gen. Buły. W kwietniu 1990 nieznani sprawcy podpalili jego mieszkanie w Pruszkowie. W wyniku pożaru zginęła żona dziennikarza, Maria. Pracował w „Newsweek Polska”, „Dzienniku”, Programie III Polskiego Radia, portalu Telewizji Polskiej – tvp.info. Członek Stowarzyszenia Wolnego Słowa. O losach Jachowicza opowiada film fabularny Tomasza Dudziewicza „Tu stoję…” (1993). W rolę dziennikarza (w filmie o nazwisku Lech Bentkiewicz) wcielił się Lech Łotocki. Obecnie prowadzi audycję w internetowym Radiu Wnet, jest stałym felietonistą-komentatorem tygodnika „Uważam Rze”.
Na podstawie: Wikipedia.