Państwo

„Wam kury szczać prowadzić, a nie politykę robić” czyli o aktualności myśli J. Piłsudskiego


Na wizji polityki zagranicznej w Polsce cieniem kładzie się specyficzna mentalność charakterystyczna dla formacji społecznej nazywanej powszechnie inteligencją. Jej pojmowanie spraw międzynarodowych jest ułomne, ponieważ wykształciła się ona jako elita polityczna narodu bez niezawisłego państwa. Zdobywszy zaś państwo, nie wyrobiła w sobie jeszcze nawyków charakterystycznych dla elit państw dojrzalszych.

  • Na wizji polityki zagranicznej w Polsce cieniem kładzie się specyficzna mentalność charakterystyczna dla formacji społecznej nazywanej powszechnie inteligencją. Jej pojmowanie spraw międzynarodowych jest ułomne, ponieważ wykształciła się ona jako elita polityczna narodu bez niezawisłego państwa. Zdobywszy zaś państwo, nie wyrobiła w sobie jeszcze nawyków charakterystycznych dla elit państw dojrzalszych.
  • Inteligenckie myślenie o stosunkach międzynarodowych, ze wszystkimi jego słabościami, wciąż jest obecne, zarówno w tym jak formułowane są cele polityki zagranicznej oraz w tym, jak polska polityka zagraniczna jest analizowana na forum debaty publicznej.
  • Do siedmiu grzechów głównych polskiej inteligencji w stosunkach międzynarodowych należy zaliczyć: 1) manichejskie (czarno-białe) postrzeganie polityki zagranicznej; 2) moralizowanie i estetyzowanie; 3) ciążenie ku obcym elitom wbrew interesom narodowym; 4) przecenianie znaczenia polityki historycznej i symbolicznej; 5) brak wiedzy o najnowszych globalnych trendach; 6) kompleks niższości; 7) dziecinny realizm historyczny.
  • Zarówno idealizm, jak i demonstracyjny historyczny realizm wydają się być w równym stopniu patologiami inteligenckiego myślenia o polityce zagranicznej. Pojawia się więc potrzeba dojrzalszych elit zajmujących się polityką międzynarodową w sposób racjonalny i, co ważne, rozumiejących polskie interesy narodowe w sposób zinternalizowany, bez konieczności ich ciągłego publicznego werbalizowania.
  • „Wam kury szczać prowadzić, a nie politykę robić!” – tak do członków rządu Ignacego Daszyńskiego zwrócił się Józef Piłsudski tuż po powrocie z Magdeburga w 1918. „Zwłaszcza politykę zagraniczną” – można byłoby dopowiedzieć i odnieść słowa Marszałka do całej formacji kulturowo-politycznej zwanej polską inteligencją; formacji która wyłoniła się około połowy wieku dziewiętnastego i której specyficzna kultura wciąż jest żywa wśród polskich elit.

Tradycja pesudopolityki

Józef Piłsudski zapewne wiedział co mówi, jeśli chodzi o politykę zagraniczną był to bowiem naturalny talent od lat nie widziany w Europie (choć w wewnętrznych rozgrywkach już nie zawsze miał tak dobrą rękę). Był on też na wskroś inteligentem i właśnie dlatego, jako wybitny wyjątek od fatalnej reguły, zdawał sobie dobrze sprawę z ograniczeń własnego środowiska. Polska inteligencja nie miała doświadczenia w budowaniu państwa i troszczeniu się o nie w skrajnie trudnych warunkach geopolitycznych. Powstała głównie ze zbiedniałej porozbiorowej szlachty, swoje idee brała zaś ze specyficznie odczytanego mitu romantycznego i arystokratycznych aspiracji. Chłopami się brzydziła, a mieszczańskiej klasy średniej, która zbudowała nowoczesne państwa na Zachodzie, nie rozumiała. Oczywiście, najwybitniejsi przedstawiciele polskiej inteligencji potrafili stać się jednostkami niezaprzeczalnie wielkimi, zwłaszcza w nauce, wystarczy wspomnieć polską szkołę logiczno-matematyczną, filozoficzną i socjologiczną. Inteligencja prawie zawsze operowała jednak raczej na poziomie abstrakcji niż konkretów, a w swej masie ciążyła ku dość dyletanckiej i wtórnej salonowej humanistyce. Jak zauważa Jan Filip Staniłko „abstynencja (polskiego inteligenta – przypis M.K.) od życia gospodarczego sprawiła, że czołową rolę społeczną w społeczeństwie polskim 2 poł. XIX. w stanowił obok księdza i c(es)arskiego policjanta – powieściopisarz-literat, nie zaś inżynier-przedsiębiorca”. Jakże to aktualna i dzisiaj uwaga.

Najistotniejsze jest jednak to, iż będące efektem opisanego zjawiska cechy duchowe przekładały się również (i poniekąd przekładają się nadal) na bezpodmiotowe, egzaltowane i nieco dziecinne myślenie o stosunkach międzynarodowych. To dlatego polscy inteligenci w dziewiętnastym wieku tak naiwnie angażowali się we wszystkie możliwe rewolucje lub też w imię „realizmu” stawali się bezwolnymi narzędziami obcej polityki. To stąd brała się kompensacyjna, mistyczna megalomania lóż emigracyjnych połączona z bolesnym zakompleksieniem wobec europejskich intelektualistów.

Co do zasady, inteligencka myśl dotycząca polityki ma bowiem i wtedy, i dziś dwie twarze. W wydaniu idealistycznym przekłada się ona bowiem zwykle to na politykę zagraniczną przejętą wizjami duchowej odnowy, co najmniej, kontynentu, potępianiem „zła” i kreśleniem hipotetycznych granic na nieistniejących mapach. W wydaniu realistycznym inteligencka polityka produkuje zaś kieszonkowych Napoleonów i kawiarnianych Talleyrandów. Indywiduom tym zwykle brak elementarnego rozeznania w aktualnych problemach politycznych, ale za to każdą dawno przegraną bitwę z łatwością by wygrały i byłyby do tego skuteczniejsze we wszystkich dawno zakończonych negocjacjach.

Polska inteligencka elita, częściowo z racji swej alienacji, a częściowo w wyniku swego poczucia wyższości nie była i nie jest przy tym skłonna do dyskusji nt. polityki zagranicznej. To nad Wisłą powstała w dziedzinie, która wymaga przecież chłodnej analizy i zimnego bilansu sił, instytucja autorytetu, mędrca, który równie sprawnie porusza się w zagadnieniach filozofii, gospodarki, Unii Europejskiej i polityki wschodniej. Ów autorytet otoczony jest przez salonowe zaplecze, skłonne raczej do podziwu mędrca i egzaltacji wobec jego intelektualnej głębi, niźli życzliwej krytyki i otwartej dyskusji. Ta bowiem prowadzi niechybnie do tego, czego polski inteligent obawia się jak niczego innego, a mianowicie do utraty łask, a w rezultacie – do pauperyzacji. W efekcie nasza debata publiczna, mimo, iż nie brak w niej ludzi mądrych, stała się awanturą międzypartyjną lub kawiarnianą dyskusją, w której od woli dojścia do prawdy ważniejsze okazywały się konwenanse i uprzedzenia. Konia z rzędem temu, kto wskaże głosy ostrzeżenia przed rosyjskim zagrożeniem, które napływały z grona salonowych polskich inteligentów w przededniu wojny na Ukrainie.

Jak widzimy współczesną Polskę w świecie?

Czy jednak nie sięgamy zbyt daleko? Czy nadal można mówić o klątwie inteligencji w polskiej polityce? Jan Filip Staniłko w eseju „Niepokorni milusińcy. O wielkości i nędzy inteligencji polskiej” twierdzi, że jak najbardziej. Bo choć inteligencja się zmieniała, przyjmowała ludzi nowych i odrzucała starych, to pewne kluczowe elementy intelektualnej specyfiki pozostały nienaruszone, w gruncie rzeczy, do dzisiaj. To one zdaniem Staniłki stanowią „o wielkości i nędzy polskiej kultury nowoczesnej”. Podobnie stwierdzić można, iż stanowią one również o wielkości i nędzy polskiej nowoczesnej polityki zagranicznej. Czy bowiem dwie twarze polskiej inteligencji naprawdę zniknęły? Czy jedni polscy politycy nie pielgrzymowali na Majdan „w imię wolności naszej i waszej”, by potem okazać się zupełnie bezsilnymi i nieprzygotowanymi na długofalowe skutki ukraińskiej rewolucji? Czy obranie znanego polskiego polityka na stanowisko Przewodniczącego Rady Europejskiej nie okrzyknięto dziejowym sukcesem, by potem zobaczyć, jak polityk ten staje się narzędziem w rękach prawdziwych graczy z Berlina, Londynu i Paryża, i jak łamaną angielszczyzną wygłasza mętne przemówienia? Czy polscy publicyści, zwłaszcza na tak zwanej „prawicy”, nie spierają się wciąż o wydarzenia sprzed ponad sześćdziesięciu lat lub też zastanawiają się pracowicie, jak zbawić Europę przed zalewem islamu i ewidentnym jej moralnym upadkiem? Czy inni, dla odmiany, nie popisują się swoim łobuzerskim realizmem lub wzmagają się moralnie jak nastolatki? Czy realizm w naszym wydaniu to ledwie przykrywka dla szukania uzasadnienia dla braku jakiejkolwiek ambicji w polityce zagranicznej (a nie świadomy cynizm np. brytyjskich elit)? Czy polski inteligent, myśląc o brytyjskich gwarancjach bezpieczeństwa dla Polski w przededniu II wojny światowej, umie zrozumieć, iż władze w Londynie nie były, jak to to znudzenia powtarzamy, „wiarołomne”, a jedynie odsuwały w czasie wybuch wojny, po to, by się do niej lepiej przygotować?

Niestety, odpowiedzi na powyższe pytania nie napawają optymizmem. To zresztą zrozumiałe, że nie mamy bogatego doświadczenia w bronieniu pozycji naszego kraju na arenie międzynarodowej. Z drugiej jednak strony, współczesne państwo polskie istnieje już od 25 lat, czyli dłużej niż to, które w 1918 współtworzył Józef Piłsudski. Wyraźnie mieliśmy szczęście. Wyzwania geopolityczne przed którymi stoimy zasadniczo nie uległy jednak trwałej zmianie, być może powinniśmy więc zmienić nasze do nich podejście. Może powinniśmy nieco lepiej uczyć się na naszych błędach.

Częściowo w oparciu o tezy J. F. Staniłki można byłoby wręcz skonstruować katalog siedmiu, grzechów głównych inteligenckiego myślenia w polityce zagranicznej. Byłyby to 1) manichejskie (czarno-białe) postrzeganie polityki zagranicznej; 2) moralizowanie i estetyzowanie; 3) ciążenie ku obcym elitom wbrew interesom narodowym; 4) przecenianie znaczenia polityki historycznej i symbolicznej; 5) brak wiedzy o najnowszych globalnych trendach; 6) kompleks niższości; 7) dziecinny realizm historyczny.

Manicheizm i moralizatorstwo

Nieodparta inteligencka skłonność do moralizatorstwa i postrzegania polityki zagranicznej jako starcia absolutnego dobra z absolutnym złem przejawia się przede wszystkim w pryncypialnym bronieniu demokracji, zwłaszcza poza granicami naszego kraju. Biada bowiem temu, kto zamiast rytualnie krytykować do znudzenia Białoruś, zauważy nieśmiało, że i w naszych ostatnich wyborach samorządowych coś ewidentnie poszło nie tak.
Białoruś to zresztą temat rzeka. Jest to bowiem kraj, z którym Polska powinna, wbrew opiniom wielu zawodowych wojowników o wolność, współpracować jak tylko się da, z co najmniej trzech powodów. Po pierwsze, jak zauważył na łamach Nowej Konfederacji Adam Kałążny jest to państwo, którego społeczeństwo, jako bodajże jedyne w regionie z pewną sympatią odnosi się dziedzictwa dawnej Rzeczpospolitej. Spory z polskimi organizacjami wynikają zaś raczej z autorytarnego charakteru reżimu i ewentualnie również naszej nieroztropnej polityki niż z programowego antypolonizmu w stylu litewskim. Po drugie, Łukaszenko jest, delikatnie mówiąc, zaniepokojony działaniami Rosji na Ukrainie i początkowo mówił o tym nawet otwarcie. Po trzecie, przy histerycznie antypolskiej postawie Litwy (patrz: rafineria w Możejkach) i pogłębiającym się chaosie na Ukrainie Polska również bardzo potrzebuje stabilnego partnera na wschodzie.

Oczywiście decydujący jest tutaj powód drugi. Łukaszenko obawia się, krótko mówiąc, że Kreml może pewnego dnia uznać rosyjskojęzycznych Białorusinów (czyli ponad 60% populacji) za Rosjan, tak jak za Rosjan uznał rosyjskojęzycznych Ukraińców. Putin mógłby zacząć taką operację chociażby od zainscenizowania czegoś w rodzaju Majdanu, by potem śmiało wkroczyć z bratnią pomocą i już zostać. W efekcie nadal całkiem popularny „Baćka”, tak jak i Janukowycz, znalazłby się na zupełnym, życiowym i politycznym aucie, a w jego miejsce zainstalowanoby klikę zielonych ludzików. Chcąc zachować względną podmiotowość, Łukaszenko potrzebuje jednak sojuszników, których na razie nie znajduje. W związku z tym na razie robi minę do złej gry i skwapliwie występuje jako „paź” Putina podczas rozmów o przyszłości Ukrainy, choć i tu – przyznajmy – zachowuje pewną autonomię. Jeśli jednak zgłosić się do niego z właściwą ofertą, mógłby zacząć uprawiać inną politykę. Nie jest oczywiście możliwe, by przeciągnąć go na Zachód, ale dając mu pole manewru zyskujemy przecież również i my. Polski inteligent, odrzuca jednak taką opcję – woli udawać, że na Białorusi toczy grę o „pełną stawkę”, choćby – w rzeczywistości – nawet już nie brał udziału w grze.

Ostatecznym argumentem w sprawie Białorusi jest wreszcie niedawna demonstracja realpolitik w wykonaniu administracji Baracka Obamy, który odszedł już nieodwołalnie od promowanej przez jego poprzednika doktryny „demokratycznego pokoju” (czytaj: demokracja albo wojna) i w imię strategicznych interesów USA rozpoczął normalizację stosunków zarówno z Iranem jak i z Kubą. Po raz kolejny okazało się, że poważne państwa nie mają w polityce zagranicznej ani stałych sojuszników, ani też stałych wrogów, tylko niezmienne interesy.

Polska tymczasem zamiast trwałymi interesami kieruję się raczej dość zmiennymi i etycznie zabarwionymi sympatiami. Z pozoru wydaje się, na przykład, że w naszym interesie jest zachowanie integralności europejskich granic i trzymanie Rosji na bezpieczną odległość, a najlepiej oddzielenie się od niej łańcuchem sprzymierzonych krajów. Z jednej jednak strony, wbrew naszemu dążeniu do stabilności granic na kontynencie, opowiedzieliśmy się za niepodległością Kosowa. Z drugiej zaś, wbrew naszej zasadzie budowania regionalnych sojuszy pryncypialnie obrażamy się na Węgry i Białoruś, co tylko jeszcze bardziej zbliża je do optyki Kremla. Nie chcemy zrozumieć, że kraje te w obliczu rosnącej agresywności Rosji i dość obojętnej postawy Niemiec i USA starają się uprawiać niebezpieczną politykę balansowania między mocarstwami. Możemy im w tym pomóc. Możemy na przykład, kiedy trzeba, wzmacniać nieco ich pozycję w kontaktach z Niemcami, a w zamian za to wymagać, by one wzmacniały naszą politykę w kontaktach z Rosją. Wymagałoby to jednak kunsztu politycznego jakiego dziś brak polskim politycznym elitom.

W samej Rosji natomiast polski inteligent musi przede wszystkim przestać rozmawiać z tamtejszą inteligencją opozycyjną. O ile bowiem w Polsce mamy do czynienia z pewnym rozdźwiękiem pomiędzy inteligencją a społeczeństwem, o tyle inteligent rosyjski (zwłaszcza opozycjonista) jest po prostu obcokrajowcem w swoim własnym kraju i, co do zasady, znacznie lepiej dogaduje się ze zwykłym Francuzem czy Niemcem niż ze zwykłym Rosjaninem. Prawidłowość tę zauważył już Dostojewski i nic nie wskazuje na to, aby miała ona ulec zmianie. Należy więc sobie powiedzieć wprost, że szlachetni „bracia Moskale” w przewidywalnej przeszłości nie będą zdolni do wywierania jakiekolwiek wpływu na władzę, nie mówiąc już o jej przejęciu. Ludzie którzy okupują zaś kremlowski „wertykał wlasti” to, z grubsza rzec biorąc, przedstawiciele służb i oligarchii. Z ich szeregów będzie się też rekrutował następca Władimira Putina i to z nimi będziemy musieli twardo i rzeczowo rozmawiać jeszcze długo po tym, jak zapomnimy o konflikcie na Ukrainie.

Co powie Europa, co powie Waszyngton?

Tyle, że inteligencka polityka zagraniczna nie zna właściwie pojęcia „twardej rozmowy”. To przecież trąci jakimś dorobkiewiczowskim targowaniem się. Tymczasem inteligencka strategia negocjacyjna opiera się zwykle na okazywaniu niepohamowanej pogardy adwersarzom i równie niepohamowanej spolegliwości sojusznikom. Administracja amerykańska może, na przykład, kupić sobie zgodę polskiego rządu na niebywale niebezpieczne i raczej wątpliwe moralnie działania na naszym terenie za śmieszną sumę 15 mln dolarów. Tutaj akurat jakoś się moralnie nie wzmogliśmy.

Podobnie ze stoickim spokojem przyjęliśmy uderzający w naszą energetykę pakiet klimatyczny. Brak nam wyraźnie tupetu Wielkiej Brytanii, która raz uzyskanego od UE w latach osiemdziesiątych rabatu nie oddała nigdy, a wobec wizji Brexitu może w Brukseli uzyskać nawet dalej idące ustępstwa. W stosunkach z USA brak nam śmiałości Turcji, która postawiła sprawę jasno: udostępnimy bazy wojskowe do działań przeciwko Państwu Islamskiemu tylko jeśli otrzymamy gwarancję, że nie powstanie państwo kurdyjskie a Waszyngton da Ankarze zielone światło do działań przeciwko bazom Partii Pracujących Kurdystanu. Targu jak się zdaje dobito, potem Turcy udostępnili swoje bazy.

Polska stosuje tymczasem inną strategię: najpierw wyświadcza Waszyngtonowi przysługę, np. rusza z nim do Iraku czy Afganistanu wbrew polityce zachodniej Europy, a potem wiernie czeka na nagrodę, którą wzruszony jej szlachetnym uczynkiem Waszyngton powinien Polsce przyznać. Po interwencjach w Iraku nagrodą miała być tarcza antyrakietowa, czy choćby ruch bezwizowy. Tarcza się nie zmaterializowała, brak wiz tym bardziej. Pozwolono nam jednak kupić przeciwlotnicze Patrioty. A jako, że zakup był nader dobrze odebrany przez USA, polski rząd zaczął po cichu liczyć, że na nadchodzącym szczycie NATO zapadnie decyzja o stworzeniu stałych baz. Z wypowiedzi Johna A. Hefferna, zastępcy szefa działu europejskiego w Departamencie Stanu wynika, że i tym razem czeka nas zawód. Minister Siemoniak powiada, że wciąż „walczymy”. Cóż z tego, skoro decyzji sprzeciwiły się Niemcy i wyraźnie miały do zaoferowania coś, czego Waszyngton jeszcze od nich nie dostał. Może chodziło o większą elastyczność w kwestii jeszcze nie podpisanego TTIP?

Symbole, wizje i historie zamiast konkretów

Co gorsza, zarówno Amerykanie jak i Niemcy bardzo dobrze już znają klucz do naszych inteligenckich dusz. Kochamy się bowiem w gestach, symbolach i deklaracjach. Szczyt NATO odbędzie się i tak, zostaniemy na nim zapewnieni o powszechnej z nami solidarności i będziemy się tym bardzo cieszyć. Tak jak podczas wcześniejszej wizyty Baracka Obamy w Warszawie, tak jak po licznych wypowiedziach Angeli Merkel.

Naszego zamiłowania do symboli nadal nie rozumieją jeszcze tylko Rosjanie, którzy sami mają, jak się wydaje, zadawnione urazy i kompleksy wobec „polskich panów” (patrz: święto siódmego listopada). Można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że na Rosję i jej posunięcia patrzymy trochę bardziej trzeźwo częściowo dzięki zbawiennej rosyjskiej arogancji, zaprzeczaniu paktowi Ribbentrop-Mołotow, mitycznym ludobójstwie na jeńcach w roku 1920 i rosyjskiemu zwycięstwu pod Grunwaldem. Kto wie, jak by to wyglądało gdyby nie doszło do wojny na Ukrainie, a od Kremla słyszelibyśmy tylko usypiające „przebaczamy i prosimy o wybaczenie”. Niemcom wszak sprzedaliśmy znakomitą większość swoich mediów lokalnych oraz sporą cześć banków i jakoś nie kwapimy, by coś z tym zrobić. W przypadku Rosji jesteśmy ostatnio już bardziej czujni. Zupełnie niedawno PGNiG udało się, na przykład, umocnić kontrolę nad przesyłaniem gazu przez Polskę poprzez uzyskanie bezwzględnej większości udziałów w gazociągu jamalskim.

Co do zasady jednak, polskie elity łatwo się jednak łapią na świecidełka. W UE cieszą nas więc dające mało władzy, ale za to eksponowane stanowiska w rodzaju Przewodniczącego Rady Europejskiej, czy też Parlamentu Europejskiego. Do żywego czujemy się zaś dotknięci nieopatrznymi wypowiedziami o naszej historii. Nasza inteligencka świadomość, jak słusznie skądinąd zauważył Radosław Sikorski, charakteryzuje się „płytką dumą i niską samooceną”.

Ignoranci i niegrzeczni chłopcy

Być może zamiłowanie do symboli i potrzeba dowartościowania ma źródło w pewnych traumach związanych z naszą przeszłością. I to właśnie dlatego wciąż do tych traum wracają nie tylko zawodowi historycy, ale również politycy i analitycy. Nie są to jednak bynajmniej nudne akademie „na cześć”, tylko całkiem żywe spory godne spraw znacznie ważniejszych. Sam minister spraw zagranicznych wypowiadał się swego czasu o zasadności powstania warszawskiego. Wokół całej kwestii wywiązała się zresztą zażarta dyskusja publicystyczna. Kilku z jej uczestników zdążyło zaś do dnia dzisiejszego rozegrać całe wielopoziomowe wirtualne alternatywne historie. „Grając Polską” udało im się już „wygrać” wojnę światową, a ostatnio i stłumić w zarodku rewolucję bolszewicką.

Oczywiście w pierwszym przypadku wygrana wymagała sprzymierzenia się z Hitlerem, a w drugim z pełnymi uprzedzeń i poczucia wyższości wobec Polski i Polaków „białymi” generałami, ale w wirtualnej rozgrywce to tylko szczegół. Jeszcze bardziej zastanawiający jest jednak inny aspekt tego niefrasobliwego realizmu. W Polsce mianowicie publicznie ogłasza się rzeczy, których w innych krajach ludzie piszący o polityce zwykle nie mówią nawet prywatnie, choć z pewnością często o nich myślą. W polityce i publicznym dyskursie o polityce zagranicznej realizm dobrze zinternalizowany to tymczasem realizm niemal niewidoczny. Realizm bardzo znaczący w czynach i bardzo oszczędny w słowach. Proszę sobie na przykład wyobrazić, że niemieckie wysokonakładowe gazety piszą coś w stylu: „Ach, gdybyśmy tylko z inwazją na ZSRR poczekali do wiosny 1942, albo w ogóle rozpoczęli całą wojnę dwa lata później, w 1941. Przecież bylibyśmy dziś największym mocarstwem na świecie, a Hitler byłby uważany za największego człowieka w historii ludzkości”. Albo zwizualizujmy sobie następujący passus w prasie amerykańskiej: „Ach, gdybyśmy tylko posłuchali McArthura i w 1950 zrzucili bomby atomowe na chińskie miasta, nie mielibyśmy dziś żadnej konkurencji na Pacyfiku”. Tymczasem w polskiej prasie i świetnie się sprzedających polskich książkach możemy z łatwością znaleźć wizje przymierza z Hitlerem i wspólnej wyprawy Moskwę. W tym kontekście nie powinno dziwić, że tak wielu Rosjan i Amerykanów uważa nas za kryptofaszystów, a wielu Niemców ma nas zapewne za pożytecznych idiotów, którzy z nich to odium zdejmują.

Oczywiście, miło jest mieć ten łobuzerski urok „złego chłopca, realisty”, który uciera uszy pięknoduchom, sam autor tych słów czasem ulega podobnym pokusom. Tylko, że taki „zły chłopiec” jest w gruncie rzeczy tylko odbiciem „dobrego chłopca, idealisty” w krzywym zwierciadle. To rozdarcie polskiego inteligenckiego dyskursu, tą jego cukierkowatą anielskość i groteskową diabelskość przy równoczesnym braku dojrzałej racjonalności doskonale zrozumiał i opisał przede wszystkim Witold Gombrowicz. Prowadząc rozważania o naszym miejscu na arenie międzynarodowej, polscy inteligenci ciągle pojedynkują się na miny, ciągle odgrywają Miętusa i Syfona.

Istnieją przy tym oczywiście realiści opisujący faktyczne problemy współczesnego świata jak choćby, by wymienić choćby dwóch autorów, Jacek Bartosiak, autor licznych analiz dotyczących rosnącego napięcia pomiędzy Stanami i Chinami, czy też Michał Lubina, autor świetnej książki „Niedźwiedź w cieniu smoka. Rosja-Chiny 1991-2014”. Może gdyby poświęcano im więcej uwagi w szerszym dyskursie, lepiej by wtedy zrozumiano, jakie problemy zaprzątają teraz największe mocarstwa i dlaczego USA nie są zainteresowane większym zaangażowaniem w Europie. Próżno jednak szukać w mainstreamie analiz choćby niedawnych incydentów na Morzu Południowochińskim i trwającego tam wyścigu zbrojeń.

A nie są to wbrew pozorom kwestie bez znaczenia dla Polski. Wprost przeciwnie, wydaje się, że nadchodzi globalne przesilenie, które stawia przed naszym krajem nowe wyzwania, ale otwiera też przed nim nowe możliwości. By z nich skorzystać, musimy jednak mieć państwo w którym politykę zagraniczną prowadzi się w oparciu o zimną kalkulację, a nie mrzonki czy też dyletancki pseudorealizm.

Michał Kuź

Dziękujemy Autorowi oraz Wydawcy za życzliwość i zgodę na przedruk tekstu na portalu koszalin7.pl

Źródło: Ośrodek Analiz Strategicznych.(www.oaspl.org)

Michał KUŹ. Doktor nauk politycznych. Pracownik Uczelni Łazarskiego. Absolwent Louisiana State University, Ośrodka Studiów Amerykańskich UW oraz Instytutu Filologii Angielskiej UAM. Stypendysta Fundacji Fulbrighta, a także członek Philadelphia Society. Autor tekstów publicystycznych i naukowych z zakresu filozofii polityki oraz politologii porównawczej. Redaktor „Nowej Konfederacji”.

Marszałek Józef Piłsudski. Foto: Narodowe Archiwum Cyfrowe (NAC).

2 komentarze do “„Wam kury szczać prowadzić, a nie politykę robić” czyli o aktualności myśli J. Piłsudskiego

  • [quote][b]Prowadząc rozważania o naszym miejscu na arenie międzynarodowej, polscy inteligenci ciągle pojedynkują się na miny, ciągle odgrywają Miętusa i Syfona.[/b][/quote]

    Bardzo dobre porównanie, które dotyczy jednak nie tylko polityki międzynarodowej, ale każdej polityki. To jest istny pojedynek Miętusa z Syfonem.

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.