Apokalipsa u brzegów Bałtyku
Największy podmorski cmentarz na świecie znajduje się u polskich brzegów Bałtyku. Na wysokości Łeby, dwadzieścia mil od brzegu, czterdzieści metrów pod wodą, spoczywa wrak niemieckiego statku Wilhelm Gustloff.
30 stycznia 1945 roku. Jest ciemno, 15 stopni poniżej zera, szaleje zamieć śnieżna. O godzinie 21.00 kapitan Marinesko, dowódca radzieckiej łodzi podwodnej S-13, wydaje rozkaz zajęcia pozycji bojowej. Już od dwóch godzin podąża tropem liniowca, którego ogromną sylwetę – w chwili gdy opuszczał Zatokę Gdańską – dostrzegł w poświacie księżyca obserwator. Dokładnie o 21.10 kapitan daje rozkaz odpalenia salwy trzech torped. Śmiercionośne cygara z napisami „Za Leningrad”, „Za ojczyznę”, „Za naród sowiecki” z wielką szybkością mkną do celu.
Siła przez radość
5 maja 1937 roku w stoczni Blohm & Voss z Hamburga, w obecności Adolfa Hitlera, uroczyście zwodowano „Wilhelma Gustloffa”. Statek zasilił flotę organizacji „Kraft durch Freude” (Siła przez radość), stworzonej dla zapewnienia wypoczynku robotnikom. KdF była częścią Niemieckiego Frontu Pracy (Deutsche Arbeitsfront), organizacji powstałej w miejsce rozwiązanych przez nazistów związków zawodowych. Był pływającym pomnikiem Wilhelma Gustloffa (1895-1936), wysokiego funkcjonariusza partii hitlerowskiej, zastrzelonego w Szwajcarii w 1936 roku przez studenta medycyny Davida Frankfurtera. Według pierwotnych założeń miał być nazwany „Adolf Hitler”, lecz sprzeciwił się temu sam wódz III Rzeszy. „Wilhelm Gustloff” był nowoczesnym statkiem pasażerskim o wyporności 25 500 ton, długości 208,5 m i szerokości 23,5 m (dla porównania nasz „Stefan Batory” miał 15 000 ton wyporności, długość 153 m i szerokość 21 m). Płynął z prędkością 15,5 węzła (około 25 km/godz.). Część hotelowa „Gustloffa” składała się z 460 kabin, w tym luksusowych apartamentów. W niektórych kabinach były łazienki i radioodbiorniki. W rejs wycieczkowy mogło wypłynąć 1500 pasażerów i 420 osób załogi. Na statku były sale taneczne i koncertowe, a nawet sala teatralna na 210 miejsc. Na jednym z dolnych pokładów znajdował się duży basen.
Niemiecki „Titanic”?
„Gustloff” do 1939 roku był flagowym okrętem KdF, a w czasie wojny służył jako okręt szpitalny oraz okręt pomocniczy dla załóg niemieckich okrętów podwodnych. W chwili storpedowania mógł uchodzić w świetle prawa międzynarodowego za jednostkę wojenną. Legenda głosi, że w ładowni „Gustloffa” miała znajdować się słynna Bursztynowa Komnata. W rzeczywistości „Gustloff” przewoził ładunek dla hitlerowskich Niemiec znacznie cenniejszy – szkolną jednostkę podwodniacką, około 70 pełnych załóg U-bootów. Statek był straszliwie przeładowany. Według różnych obliczeń tłoczyło się na nim od siedmiu do dziesięciu tysięcy ludzi. Byli wśród nich przede wszystkim cywilni uchodźcy z Pomorza i Prus Wschodnich oraz ranni żołnierze wracający z frontu, ale także SS-mani, wysocy nazistowscy dygnitarze, dziewczęta ze służby pomocniczej Kriegsmarine oraz wspomniani uczniowie Oficerskiej Szkoły Okrętów Podwodnych. Wszyscy owładnięci jedną myślą – uciec przed nadchodzącą Armią Czerwoną. Po wojnie „Gustloff” określany był niekiedy jako „niemiecki Titanic”. Jednak ogromem tragedii znacznie przewyższał tamtego – na „Titanicu” zginęło 1495 osób, na „Gustloffie” życie straciło około 7000 istnień ludzkich.
Zagłada kolosa
Miarowy rytm silników „Gustloffa” działał usypiająco na pasażerów. Pomimo zakazu, część uciekinierów ubrała się w nocny strój i położyła spać. Obecność dwóch mniejszych okrętów wojennych w eskorcie dawała złudne poczucie bezpieczeństwa. Statek, po minięciu przylądka Rozewie, ruszył prostym kursem na zachód. Zaciemniony konwój, walcząc z wysokimi falami, powoli posuwał się naprzód. Niemcy nie wiedzieli, że przez cały czas są obserwowani. Radziecki okręt podwodny spokojnie przeszedł za rufami konwoju, wyprzedził go i zaatakował z nawodnej pozycji. Na „Gustloffie” właśnie następowała zmiana wachty, gdy nagły wybuch wstrząsnął kolosem. Mrok nocy rozświetlił żółto-pomarańczowy błysk, a grzmot wybuchów zagłuszył ryk rozszalałego żywiołu. Trzy potężne ciosy w lewą burtę, przesądziły o losie kolosa. Pierwsza torpeda ugodziła w dziób, głęboko pod linią wody, tam, gdzie znajdowały się pomieszczenia załogi. Tutaj zginęli wszyscy. Druga eksplodowała pod basenem pływackim na dolnym pokładzie. Roztrzaskane kafelki ze ścian pływalni zabiły niemal wszystkich śpiących w tym miejscu uciekinierów. Trzecia torpeda wybuchła w maszynowni. Stanęły silniki. Dumny liniowiec „Gustloff” w tej chwili był już tylko pływającym wrakiem, przepełnionym tysiącami walczących o życie ludzi.
Apokalipsa na morzu
Agonia transportowca trwała 63 minuty. Na statku działy się dantejskie sceny. „Moja sąsiadka straciła zmysły. Zaczęła odpychać starszego syna, młodszego tuliła do siebie. Zostali tam w kajucie. We troje. Na zawsze” – to jedno ze wstrząsających wspomnień osoby ocalałej z katastrofy. „Pod pokładem działy się potworności. Wielu zadeptano, inni leżeli w przejściach w kałużach krwi. Dzieci płakały za matkami, zrozpaczone matki nawoływały swoje dzieci” – wspomina inny rozbitek. Co gorsza, wydostanie się na pokład wcale nie oznaczało ocalenia. Każdy, kto dostał się do wody zamarzał w ciągu kilku minut. „Wielu ludzi, zwłaszcza kobiety dryfujące w wodzie, wciągano do łodzi, przez co do środka dostało się jeszcze więcej wody. Wiele postaci bezgłośnie przepływało obok nas, wisieli w kamizelkach ratunkowych i chyba już nie żyli” – relacjonuje pasażer „Gustloffa”. „Po jakimś czasie w naszej łodzi wielu już też nie żyło. Wyciągnięte z morza kobiety i dzieci były tak słabe, że zsuwały się z ławki i topiły w wodzie”. Inna ofiara katastrofy wspominała: „Długo siedziałem tam sam w ciemnościach i wsłuchiwałem się w krzyki na statku. Słyszałem jak odmawiają Ojcze nasz, takim głosem, jaki rzadko można słyszeć i pewnie tak prędko już się nie usłyszy”.
Według różnych szacunków z katastrofy uratowano od 900 do 1100 rozbitków. Jeszcze przez kilkanaście dni po tragedii fale wyrzucały na brzeg setki ofiar. Na plażach od Ustki po Władysławowo leżały ciała. Podobno morze oddawało zwłoki aż do roku 1947.
* * *
Ogrom tragedii „Gustloffa” przeraża jeszcze dzisiaj, ponad 75 lat od zakończenia wojny. Kapitan Marinesko, dowódca łodzi podwodnej, która storpedowała niemiecki liniowiec, został uznany za bohatera ZSRR, z kolei w publicystyce zachodniej pojawiały się głosy domagające się uznania go za zbrodniarza wojennego. W świetle międzynarodowego prawa wojennego „Gustloff” był jednostka wojskową i mógł być atakowany. Niemcy były w tej wojnie agresorem. A jednak jest coś w tej historii, z czym każdemu człowiekowi trudno się pogodzić – na „Gustloffie” zginęli cywilni uchodźcy, zginęły kobiety i dzieci. W 1994 roku wrak „Gustloffa” został uznany przez Polskę za mogiłę wojenną.
Tadeusz ROGOWSKI
Polskie wody przybrzeżne kryją kilka największych na świecie podmorskich nekropolii II wojny światowej. Spoczywają tutaj wraki statków „Goya” (6800 ofiar) i „General von Steuben” (3400 ofiar). Ten ostatni znajduje się sześć mil na północ od Ustki. Za największy podwodny grobowiec uchodzi jednak „Wilhelm Gustloff”.
Gunter GRASS, ur. 1927 w Gdańsku, pochodzi z rodziny kaszubsko-niemieckiej, pisarz, autor powieści „Blaszany bębenek”, laureat literackiej Nagrody Nobla, rzecznik niemiecko-polskiego pojednania. W roku 2002 ukazała się jego kolejna powieść „Pełzanie rakiem” („Im Krebsgang”), opowiadająca o katastrofie „Wilhelma Gustloffa”. Książka wywołała wielkie poruszenie w Niemczech i na całym świecie. Autor oddaje sprawiedliwość niewinnym ofiarom wojny, mówiąc pełnym głosem o sprawach, o których przez długie mówiło się głosem ściszonym. Jednocześnie jednak zwraca uwagę na niepokojące tendencje w ocenach historii: Niemcy udając, że się cofają ku swej przeszłości, tak naprawdę odskakują w bok od wytyczonej po wojnie linii moralnej. Stąd tytuł: „Pełzanie rakiem”.
Dziękuję za możliwosć zapoznania się z historią spoczywającą na dnie Bałtyku, głownie znanego z pięknych – ale chłodnych – plaż. Widać ten chłód ma swoje uzasadnienie…