Demokracja grecko-belgijsko-polska
Wybitni eksperci polityczni, prestiżowego tygodnika „The Economist”, opracowują od lat statystyki krajów demokratycznych i produkują, rokrocznie, tzw. Democracy Index. Indeks, w skali od 0 do 10, ujmuje syntetycznie jakość ustrojów politycznych wszystkich państw, uznawanych za suwerenne i zjednoczonych wspólnymi ideałami demokracji w Organizacji Narodów Zjednoczonych. Eksperci biorą pod uwagę wszystko, co tylko demokratom może przyjść do głowy, a zatem systemy wyborcze, funkcjonowanie rządów, prawa obywatelskie, udział obywateli w rządzeniu, kulturę polityczną itd. itp.
W tym rankingu 25 państw spełnia eksperckie kryteria „pełnej demokracji” (indeks od 8 do 10), 54 to „demokracje ułomne” (od 6 do 8), dalszych 48 to „demokracje hybrydowe” (od 4 do 6), a poniżej to już „systemy autorytarne”, których listę otwiera Madagaskar. W tym rankingu Polska zajmuje miejsce 45, a Grecja wyprzedza nas znacznie bo jest na miejscu 32, nie mówiąc już o demokracjach wzorowych, takich jak Belgia (23) czy Holandia na miejscu 10 z indeksem 8,99. Znacznie gorzej od Holandii wypada Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej (18) czy Stany Zjednoczone z indeksem 8,11 na miejscu 19. Obie te stare demokracje wyprzedza nasz południowy sąsiad, Republika Czeska, na miejscu 16 z indeksem 8,19.
Jest to bardzo ciekawa statystyka, bo nieźle ilustruje ona problemy jakie mamy z pojęciem demokracji, czym jest „pełna demokracja” i jakiego ustroju potrzebują obywatele, a jakiego prawdziwi eksperci? Tak się bowiem składa, że demokracja belgijska pobiła właśnie rekord świata w konkurencji, którą możemy określić jak „czas stracony na poszukiwanie rządu” i nowy premier, Elio Di Rupo, objął swój urząd w 561 dni po wyborach parlamentarnych! Demokracja belgijska wyprzedziła tu znacznie demokrację iracką, do której należał poprzedni rekord 189 dni bez rządu (Irak zajmuje 112 miejsce w rankingu).
Rekord Belgów jest imponujący, ale nie jest aż tak niezwykły, jeśli się zważy, że nigdy tak jeszcze nie było, żeby jakiś rząd dało się utworzyć zaraz po wyborach parlamentarnych. Podobnie przedstawia się sprawa w jeszcze bardziej doskonałej demokracji, jaką jest Holandia, ale, de facto, praktycznie we wszystkich krajach europejskich i pozaeuropejskich, w których obowiązuje tzw. system wyborczy reprezentacji proporcjonalnej. Kraje te trapi ta sama choroba: wybory, nazywane proporcjonalnymi, wprowadzają do parlamentu wiele partii, z których żadna nie osiąga odpowiedniej większości, aby samej utworzyć rząd. Trwają więc tygodniami, miesiącami i latami przepychanki „koalicyjne”, kto z kim i jak, zanim wreszcie uda się sklecić rząd, który, często- gęsto, niebawem się rozpada i zawiązywane są kolejne koalicje.
Za dokonały przykład może nam posłużyć urocza Grecja, w której właśnie odbyły się kolejne wybory parlamentarne. Kraj targany spektakularnym kryzysem, codziennie na czołówkach światowych wiadomości, a do parlamentu najstarszej demokracji świata, pomimo istnienia progu wyborczego, weszło 7 partii, z których największa zdobyła zaledwie 18,85% głosów wyborców. „Proporcjonalność” greckiego systemu wyborczego jest bardzo ciekawa, ponieważ, wobec notorycznych trudności z wyłonieniem koalicji rządzącej, ordynacja wyborcza „dorzuca” zwycięskiej partii jeszcze dodatkowo 50 mandatów. W ten sposób ND , zamiast 58 mandatów, jakie by wynikały z zastosowania proporcjonalności, ma w parlamencie 108 posłów. Ale i tego za mało, żeby utworzyć rząd i muszą poszukiwać partnerów chętnych do zarządzania tym ekonomicznym i politycznym bankrutem, jakim już od dłuższego czasu jest Słoneczna Hellada. Warto bowiem pamiętać, że w kryzysie, w jakim od dłuższego czasu pogrążona jest Grecja, rządy upadały jeden po drugim i żaden nie był w stanie znaleźć lekarstwa na grecką chorobę. Widzimy więc, że i nowe wybory parlamentarne, w tym samym kluczu wyborczym, który się dumnie – i bezzasadnie! – nazywa „proporcjonalnym” rozwiązania nie przynoszą. Czy ci Grecy pogłupieli?
Unia Europejska bardzo kocha „proporcjonalne wybory parlamentarne” i stanowcze zaleca je wszystkim państwom, bo spełniają one wymagania stawiane przez światowych ekspertów od demokracji. Dlatego nie chwali się tym, że w szeregu krajów połączonych w UE są i takie, które nigdy takich problemów z wyłanianiem rządów nie mają, gdzie wybory parlamentarne rzeczywiście przynoszą rozstrzygniecie dylematów politycznych i wyborcy, a nie jakieś tajemne konwentykle partyjne, dają upoważnienie jakiejś partii politycznej do rządzenia krajem.
W Europie to przede wszystkim Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej, a także, częściowo, Francja. W krajach tych, podobnie jak w USA czy Kanadzie wybory przeprowadzane są w jednomandatowych okręgach wyborczych. Widać więc wyraźnie, że mamy tu do czynienia z inną filozofią demokracji, inną filozofią wyborów i inną filozofią partycypacji obywatelskiej. Eksperci, nawet w samej Wielkiej Brytanii (The Economist jest w końcu pismem angielskim) kręcą na taką demokrację nosem, ale zwykli obywatele inaczej na to patrzą.
Dowodzi tego wynik historycznego referendum brytyjskiego, jakie odbyło się dokładnie rok temu i w którym wyborcy stanowczo opowiedzieli się za swoim, sprawdzonym systemem wyborczym First-Past-The-Post. Podobnie zachowują się wyborcy w Kanadzie, którym eksperci już trzykrotnie próbowali zafundować „bardziej demokratyczny system wyborczy” i w trzech kolejnych referendach prowincjonalnych te zakusy odrzucili.
W Polsce, dzięki pomocy światowych ekspertów od demokracji, mamy „demokrację proporcjonalną”, podobną do greckiej, belgijskiej czy holenderskiej. Nikt się nas nigdy nie pytał czy taka demokracja nam się podoba. Chwilowo scena polityczne się ustabilizowała, chociaż warto pamiętać, ze Donald Tusk jest 17 desygnowanym premierem od roku 1989. Czekają nas trudne czasy, czy nie najwyższa pora obejrzeć się za jakimś bardziej praktycznym systemem demokratycznym? Może się bowiem okazać, że greckie problemy to „pikuś” w porównaniu z tymi, jakie niepewna przyszłość zechce wywołać na powierzchnię życia politycznego w Polsce.
Jerzy Przystawa
JERZY PRZYSTAWA, profesor fizyki teoretycznej, kierownik Zakładu Teorii Fazy Skondensowanej w Instytucie Fizyki Teoretycznej Uniwersytetu Wrocławskiego, obecnie na emeryturze. Inicjator Ruchu Obywatelskiego na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych. Autor książek: Via Bank i FOZZ. O rabunku finansów Polski (z M. Dakowskim); Otwarta księga. O Jednomandatowe Okregi Wyborcze (z R. Lazarowiczem); Nauka jak Niepodległość. O sytuacji polskiego nauczyciela; Trans Atlantic. Felietony nowojorskie.
ciekawe kiedy w rankingu demokracji wyprzedzi nas Bialoruś. Jesli już nas nie wyprzedziła.