Trzy tradycje. Obrona żeromszczyzny
Wciąż modny jest Gombrowicz. Wielu wziętych i uznanych artystów pisze Gombrowiczem, sporo dzisiejszych bestsellerów razi nieznośnym postgombrowiczowskim epigoństwem. Chętnie się dekonstruuje, wywraca tradycje, odbrązawia, wszystko podlewa ironią i poddaje w wątpliwość. Jednak coś, co miało sens w twórczości Gombrowicza, w dziełach jego epigonów staje się walką z widmami, które sami wytworzyli. Uznali bowiem, rozumianą bardzo swoiście, narodową tradycję za źródło wszelkich problemów i nieszczęść, a swoim celem uczynili przemodelowanie społeczeństwa w kierunku modernizacji i postępu, pojmowanych tak, że trudno powiedzieć, co właściwie znaczą. Wiadomo tylko, że według nich przeszkodą w zbudowaniu szczęśliwego społeczeństwa nowoczesnych ludzi jest właśnie owa nieznośna tradycyjna polskość. Czasem to epigoństwo przybiera karykaturalne, urągające twórczości Gombrowicza, formy, jak choćby niektóre happeningi Palikota czy wtykanie polskiej flagi w psie odchody – co oczywiście w opinii wielu jest szczytem nowoczesnego nonkonformizmu. Mniejsza, że przy okazji jest też szczytem żałości. Myślę, że sam Gombrowicz na widok poczynań swoich epigonów zareagowałby z właściwym sobie dystansem, krzywiąc się z kpiną i drwiną. Bo przecież oni sami wpadli w pułapkę formy, tworząc nieznoszące sprzeciwu kanony, z którymi Gombrowicz tak walczył.
Jest i druga tradycja, nabierająca dzisiaj na znaczeniu. Przyjęta przez zawodowych outsiderów, którzy zinstytucjonalizowali się i przyjęli miano antysalonu, już niewiele mniej wpływowego, niż sam salon. Stoi ona w całkowitej opozycji do gombrowiczowszczyzny, już nawet nie tyle nawiązując do Sienkiewicza (że przypomnę to klasyczne przeciwstawienie), co bardziej do, pojmowanej dość swoiście, twórczości polskich romantyków. Najważniejszy w niej jest patos (bo „tu trzeba patosu” – pisze Rymkiewicz), a artysta staje się kimś w rodzaju wieszcza, profety, czy męża opatrznościowego, któremu nie wolno zajmować się sprawami przyziemnymi, za to wręcz wypada tworzyć autorskie historiozofie. Pełno w tych historiozofiach oczywiście śmiertelnej powagi, radykalnych tez, odwołań do rzeczy ostatecznych, wielkich liter i spiżowych zdań. Zdrajcy mają być wywieszani, krew jest nawozem historii i najlepszym budulcem tożsamości, a sarmacka wolność – najwyższym ideałem. Wszystko to jest bezdyskusyjne, aprioryczne, objawione i całkowicie oderwane od małych codziennych problemów, nieprzystających przecież do drogi ku Wielkości. Tym, którzy nie chcą nią kroczyć, profeta-wieszcz, właściwym sobie spiżowym tonem, mówi – „j**** was pies”.
Akcja urodziła reakcję. Nietrudno zauważyć, że te – całkowicie ze sobą sprzeczne – tradycje potrzebują się wzajemnie, by zwalczać zaciekle. Zamiast do otwarcia się szerokiej przestrzeni dyskusji i refleksji, prowadzi to do jeszcze większego jej zaklinczowania, zastygnięcia w bezproduktywnym, pozbawionym rzeczywistego znaczenia, sporze. Znowu na większość realnych problemów oczy pozostają zamknięte.
Otwiera na nie oczy, zmarginalizowana dziś i niekultywowana, tradycja polskiej powieści realistycznej, uprawiana między innymi przez Prusa czy Żeromskiego. Kojarzące się obecnie z nudnymi cegłami, których nikt nie przeczyta, dzieła, starały się odzwierciedlać trudną rzeczywistość, poruszać przyziemne, lecz bolesne problemy, wreszcie poszukiwać recepty na ich rozwiązanie. Właśnie te książki miały ogromny udział w wytworzeniu się polskiej inteligencji jako warstwy społecznie zaangażowanej, skupionej nie tylko na sobie, lecz też na interesie ogólnym.
Owa „żeromszczyzna” dziś poddawana jest zasadniczej krytyce – jako tradycja, która narzuciła inteligentom brzemię, upupiła ich, każąc mozolnie działać na rzecz wspólnego dobra, angażować się w tę najprzyziemniejszą rzeczywistość, bez oczekiwania szybkich i konkretnych profitów z tego tytułu. Nie pozwoliła im zatem dbać należycie o własny dobrobyt, ograniczając możliwość święcenia mieszczańskiego spokoju, dorabiania się i osiągnięcia, materialnie pojętego, sukcesu. Tyle że społeczne zaangażowanie jest nieodzowną cechą inteligencji jako warstwy społecznej – bez niego inteligencja nie istnieje. Skłaniam się do, może zbyt radykalnej, tezy, że dzisiaj – z powodu odrzucenia owej żeromszczyzny – inteligencja jako warstwa zanikła, rozpływając się wśród drobnomieszczaństwa (ci, którzy wyszli gorzej) oraz burżuazji (ci którym się udało). Oburzałem się kiedyś na przywołanie przez Dorna wykształciuchów, lecz teraz widzę, że było w jego wypowiedzi (użytej co prawda w niestosowanym politycznym kontekście) sporo racji. Dzisiaj klasycznie rozumianego inteligenta zastąpił wykształciuch, człowiek często głębokiej wiedzy i dużych umiejętności, ale niechętny kontaktowi z szerszą rzeczywistością, skupiony na pielęgnowaniu własnego dobrobytu i pełen dystansu, a czasem i pogardy, wobec większości współobywateli, uznawanych za ciemny lud czy roszczeniowy motłoch. To oderwanie od społeczeństwa przekreśliło inteligenckość, uczyniło ją wydmuszką, w końcu prowadząc do zaniku inteligencji w klasycznym rozumieniu. Pozostała wykształcona elita spijająca owoce transformacji oraz coraz bardziej sfrustrowana drobnointeligencja, dorabiająca się z trudem, zazdroszcząca w istocie tym, którym się powiodło, albo – z drugiej strony – widząca w nich niedościgły wzorzec i daremnie usiłująca powtórzyć ich sukces. Ciężko dziś szukać Judymów, Siłaczek, a nawet Wokulskich, za to hrabia Łęcki i von Borowiecki niezmiennie mają się dobrze. Miał w tym procesie oczywiście swój udział PRL, ma postpeerelowski kapitalizm, miało też wiele innych czynników, których samodzielnego znaczenia jednak bym nie przeceniał. Oczywiście, zdarzają się wolne elektrony albo niewielkie grupki osób, które staromodną inteligenckość kultywują, ale to za mało, by mówić o osobnej warstwie społecznej, godnej socjologicznej analizy. Boli, że tak się stało.
Marzy mi się powieść współczesna w stylu Żeromskiego czy Prusa, zamiast walczyć z widmami („narodowej tradycji” czy z drugiej strony „kosmopolityzmu”), starająca się zdiagnozować rzeczywistość taką, jaka ona jest. Poruszyć problemy zaniku inteligencji, popękanego społeczeństwa, wzbierającej nierówności i nieufności, konfliktów wartości i interesów, braku perspektyw, dewaluacji wykształcenia czy słabej jakości elit – a tego nie można uczynić tylko za pomocą gombrowiczowskiej ironii czy neoromantycznego patosu.
Ostatecznie jednak nie chodzi o to, by odrzucać inne tradycje, raczej, by czerpać z każdej to, co pomocne. Gombrowicz uczy nas dystansu do zwyczajów, rzeczywistości, narzuconych form. To potrzebne, bo życie bez ironii staje się nieznośne. Romantyczne powaga i patos mogą pomóc sprawić, by dystans ten nie poszedł za daleko i nie stał się własną karykaturą, tak jak dzisiaj się staje. Przede wszystkim nie można jednak zapominać o tradycji społecznego zaangażowania, warunkującej konieczność pozbycia się wyniosłej pogardy wobec tych mniejszych i słabszych, którzy wcale nie są narzędziami do wykorzystania w budowie nowego ładu czy przeszkodami do jego osiągnięcia. Przeciwnie, są tymi, w których interesie należy działać, bo bez takich działań, bez wyjścia poza własny dobrobyt i czubek nosa, nie da się zbudować choćby z grubsza przyjaznego społeczeństwa. Dixi.
g.czapla
Autor prowadzi swój blog POPELINOWY POEMAT na Niezależnym Forum Publicystów Salon24.
Dziękujemy Autorowi za zgodę na przedruk artykułu.
Jeśli autor nas nie kokietuje (pisze o sobie, ze jest „poszukującym” studentem), to napisał zdumiewająco dojrzały tekst. Największym problemem Polski jest dziś brak społeczeństwa obywatelskiego, zdolnego do wyłonienia naturalnych elit, oraz zawłaszczenie całej przestrzeni publicznej przez polityków, którzy odebrali Polakom prawa wyborcze (nie posiadamy biernego prawa wyborczego, chociaż teoretycznie gwarantuje je nam konstytucja). Ludzie czują, że nic od nich nie zależy, że nie mają na nic wpływu, że są traktowani przedmiotowo, a nie podmiotowo. Bez zmiany prawa wyborczego i wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych, będziemy dalej żyć w świecie teatru politycznego z politykami zwalczającymi każdy przejaw aktywności obywatelskiej, jako zagrażający ich politycznym interesom. Politycy w Polsce (nie piszę: polscy politycy, tylko politycy w Polsce) traktują społeczeństwo jako polityczną konkurencję, ludność tubylczą, teren do eksploatacji politycznej i finansowej. Dotyczy to wszystkich ośrodków władzy w Polsce, również pozapolitycznych (przynajmniej teoretycznie). Za komuny w Polsce był jeszcze Kościół, dziś nie ma żadnego ośrodka ogniskującego społeczne oczekiwania Polaków.
Podobny w tonie tekst powstał na koszalin7:
[url=http://koszalin7.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=106:ludzie-bezdomni&catid=53:publicystyka&Itemid=116][b]Ludzie bezdomni[/b][/url]
Nie wierzę w powrót do literatury Żeromskiego, ale sam postulat powrotu do ideowej żeromszczyzny jest bardzo trafiony. Przed ratuszem w Koszalinie stoi pomnik „Byliśmy – Jesteśmy – Bedziemy” który w powszechnym odbiorze funkcjonuje jako symbol tamtego niesłusznego ustroju. O tym, że nazwa jest cytatem z „Wiatru od morza” Żeromskiego nie pamięta już chyba nikt. A tej idei państwowej, tego spoiwa, słowiańskiego Pomorza ciążącego ku Polsce, bardzo dziś potrzeba. W tej chwili na Pomorzy odkurza się i odbudowuje niemieckie pomniki, a tutejsze „elyty” i „świat kultury” są bardziej owładnięte sentymentalizmem niemiecko-pruskim niż nie jeden przedwojenny mieszkaniec Koszalina.
Dobrze że puściliście ten artykuł, przecie Koszalin to stolica postgombrowiczowskiego epigoństwa, stąd przecież pochodzi Pierwszy Pajac III Rzeczypospolitej Kuba (dlaczego nie Jakub?? takie ładne starozakonne imię) Wojewódzki (chyba XX-wieczny „szlachcic”). Teatr przyciąga epigonów, którzy tutaj mogą eksperymentować, szokować, epatować, oslupiać i ogłupiać. Przykład „Wodzirej” czyli skrzyżowanie „Ferdydurke” z „Królem UBU”, „Wodzirejem”, „Rewizorem” i „Weselem”. No i słynny festiwal „Młodzi i film” z milionowym budżetem, czyli 5-minutowy „obrazami” umysłowej sraczki na ekranie w wykonaniu najaranego małolata, ktoremu przypadkowo wpadła w ręce kamera. Festiwal, który zaspokaja ambicje (głównie finansowe) tutejszej „bohemy” oraz innych „filmoznawców”, uprawiających ową „kulturę” na koszt społeczeństwa, gdyby jednak społeczeństwo raz się zbuntowało i nie dało, to „kultura” nabyta skończy się jeszcze szybciej niż się zaczęła.
Żeromski realistą? Z wizją szklanych domów? Toz to romantyk w czystej postaci. Sienkiewicz romantykiem? Z jego sympatiami do endecji, czyli realizmu narodowego i politycznego? (realpolitik Dmowskiego). Gombrowicz antyromantykiem? Z jego psychologizmem, który według krytyków jest treścią romantyzmu? To wszystko wymyka się ocenom i klasyfikacjom. Wszyscy trzej byli przede wszystkim szlachcicami, ludźmi świata, który sie wówczas kończył, Żeromski z rodziny wydziedziczonej przez carat za udzial w powstaniu styczniowym, Gombrowicz uciekal przed klęską, którą przeczuł. Byli inteligentami, ponieważ byli szlachcicami, ludźmi szlaechetnego ducha i umysłu. Przekuli etos szlachecki, a więc rycerski, w etos inteligencji. To była kontynuacja tamtej tradycji. A dziś kto? Chłopek z jego ideologią „odkuc się”? Zostanie politykiem, rektorem uczelni, księdzem, prezydentem kraju, a jego jedno marzenie – nachapać się, ile się da, gorączkowo, pod siebie, bez żadnego wysiłku, jak najszybciej i jak najmniejszym kosztem, cudzym kosztem. Spójrzcie na te elity i pozbądźcie się marzeń o inteligencji! Inteligenta to oni moga utopić w szambie, w najlepszym razie. Jedyny język jaki rozumieją to język korzyści własnej.