Konieczne jest nowe otwarcie
„Mamy niby wolną Polskę – a nie wiedzieć czemu / Rzygać chce się, rzygać chce się – tak jak w PRL-u…” (Jan Pietrzak)
Po hucznych uroczystościach rocznic historycznych wydarzeń, jakimi przepełniony był 2009 rok przyszła kolej na rocznice jeszcze bardziej szacowne, jak 90. rocznica Bitwy Warszawskiej, a teraz już tylko czapki z głów na okoliczność 30. rocznicy Powstania NSZZ Solidarność. Na z każdym dniem bardziej wpływowym Salonie24, jego właściciel, red. Igor Janke, opublikował płomienny apel, aby było to „najwspanialsze polskie święto” i zadaje blogerom i komentatorom pytanie: Co Waszym zdaniem możemy zrobić, by dobrze, radośnie i pozytywnie uczcić to jedno z najwspanialszych wydarzeń w polskiej historii?
Muszę przyznać, że reakcja komentatorów S24 nawet mnie zaskoczyła: na 56 komentarzy prawie nie można znaleźć jednego odpowiednio radosnego i pozytywnego! Oceniając „na oko” ponad 90% tych wpisów, to wpisy gorzkie, surowe w politycznej ocenie, krytyczne w stosunku do tych, którzy dzisiaj chcieliby tę historyczną rocznicę podniośle uczcić. Pisze bloger „Ufka” :
Gdyby tak już umarła („S” – dopisek mój), no to jeszcze można by wspominać, położyć kwiaty na grobie. Ale ona jak rozwiedziona żona – jedne dzieci są jej wierne, inne na nią plują, jeszcze inne poszły na swoje i mówią, że jej nigdy nic nie zawdzięczały. No to jak świętować jej urodziny???
Przytoczyłem tu komentarz stosunkowo oględny i stonowany. Tak piszą komentatorzy na portalu, który uchodzi za prawicowy i konserwatywny, sympatyzujący z tradycją „Solidarności”. Nie chcę nawet myśleć, co piszą na ten temat „salony lewicowe”.
Z tego punktu widzenia jest historia „Panny S” fenomenem historycznym. Nie znam drugiego takiego przykładu, w którym tak wielki i powszechny ruch społeczny, który w ciągu kilku tygodni objął całą Polskę, wywołał gigantyczny przypływ entuzjazmu i uniesienia, a potem, przez długie lata przeciwstawiał się przemocy w podziemnym oporze, po jakoby tryumfalnie odniesionym zwycięstwie – rozpadł się proch i pył, a ludzie, którzy temu ruchowi poświęcili najlepsze lata swego życia, myśleli o nim z zażenowaniem, a nawet wstydem? W okresie naszej podziemnej walki na murach rysowano na nowo stylizowaną kotwicę – symbol Polski Walczącej – która miała porównywać wysiłek Podziemnej Solidarności do tamtej, z lat okupacji hitlerowskiej. Jak to się mogło stać, ze tamten symbol, sprzed 70 lat, zachował swoją wartość i Polacy odnoszą się do niego z dumą i uznaniem, a ten sprzed niecałych lat 30 budzi dzisiaj, u tak wielu ludzi z nim związanych, niechęć i zażenowanie? Dlaczego komuniści, którzy z takim samym zapałem, z jakim usiłowali skompromitować w oczach Polaków Powstanie Warszawskie i NSZZ Solidarność, w przypadku Powstania ponieśli całkowitą porażkę, a ten sam zabieg, wykonany na „Solidarności” powiódł się znakomicie?
Odpowiedź na to pytanie niosą dwa słowa: agentura i sprzeniewierzenie. W Polskim Państwie Podziemnym, podobnie jak w strukturach emigracyjnych, działali agenci wszelakiego typu, z sowieckimi na czele, a jednak, nawet po tylu latach i otwarciu archiwów, nikt nie oskarża ani przywódców Podziemnego Państwa, ani członków władz emigracyjnych, o zdradę i agenturalne działanie na rzecz wrogów Polski. O najwybitniejszych postaciach tamtego okresu napisano wiele okropnych słów, stawiano im ciężkie zarzuty, oskarżano nawet o zbrodnię zniszczenia Warszawy i setek tysięcy jej mieszkańców, ale argumentu zdrady sobie nie przypominam. Inaczej przedstawia się sprawa z „Solidarnością”, wielu z jej założycieli i przywódców, łącznie z Lechem Wałęsą, zostało publicznie oskarżonych o działalność agenturalną na rzecz komunistycznego reżimu, a skala infiltracji struktur NSZZ Solidarność przez służby specjalne, zarówno naziemnych jak podziemnych, przechodzi ludzkie wyobrażenie.
W tym kontekście znamienne są słowa samego Lecha Wałęsy, wypowiedziane w 1990 roku w wywiadzie dla włoskiego dziennika „Il Messagero”: Podziały i pluralizm są jedyną gwarancją demokracji. Dlatego podzieliłem „Solidarność”… i będę nadal tworzył podziały, żeby zagwarantować bezpieczeństwo. W książce „Pęknięty dzban”, wydanej w 1991 roku przez Uniwersytet Szczeciński, skomentowałem te słowa następująco: Jeśli tak mówi wódz Solidarności, to może to tylko oznaczać, że w jego osobie mamy nowe wcielenia Konrada Wallenroda. Związek, który nie ma świadomości, że na jego czele stoi Konrad Wallenrod, wspomagany dodatkowo jeszcze przez podobnych mu Wallenrodów lokalnych, nie ma szans. Ta wallenrodyczna działalność okazała się skuteczną do tego stopnia, że i sam „Wallenrod” znalazł się wkrótce na aucie i dzisiaj nawet nie wybiera się już na uroczystości rocznicowe 30. rocznicy powstania Związku, którego był, od początku, niekwestionowanym przywódcą.
W sierpniu 1989, w rocznicę strajków sierpniowych, uczestniczyłem we Wrocławiu w uroczystej mszy św. w kościele pod wezwaniem Św. Klemensa Dworzaka, który był sui generis Wrocławską Bazyliką Solidarności. Przewielebny kaznodzieja lapidarnie podsumował historię Związku: Solidarność była nieślubnym dzieckiem Partii, oddanym Kościołowi na wychowanie, które dzisiaj przechodzi do historii. Swoistą „kropką nad i” były wydarzenia na dziedzińcu kościoła, jakie rozegrały się zaraz po nabożeństwie. Naprzeciw wejścia ustawiła się grupka młodych ludzi, z Kornelem Morawieckim i Hanną Łukowską-Karniej na czele, która trzymała transparent z napisem „Solidarność Walcząca”. Wychodzące z kościoła nabożne niewiasty, poruszone do żywego tym obraźliwym napisem, rzuciły się, aby natychmiast zlikwidować oburzającą prowokację i poturbowały nieszczęsnych solidarnościowców Morawieckiego.
Na temat przyczyn i źródeł powstania „Solidarności” historycy będą jeszcze długo toczyć spory. Jedno nie ulega wątpliwości: NSZZ Solidarność została skutecznie wykorzystana przez komunistów jako parasol ochronny dla reformy systemu, której sens oddaje rosyjskie słowo „pierestrojka”. Sposób jej wykorzystania zaproponował pomysłowy dziennikarz, Jerzy Urban, w słynnym „Liście do Stanisława Kani”, z początku 1981 roku, w którym przedstawił scenariusz przyszłego Okrągłego Stołu. Proponował w nim wprowadzenie przedstawicieli NSZZ Solidarność do władzy i skierowanie na nich krytyki za nieudolne rządzenie, co spowoduje, że ludzie się od nich odsuną. Aby te działania uwiarygodnić należało „urządzić Polakom przełom”. Te dobre rady zostały skrupulatnie wykorzystane.
Komuniści od dawna poszukiwali sposobu wyjścia z komunizmu, bo coraz więcej z nich zdawało sobie sprawy, że ten nieefektywny system społeczny i gospodarczy jest na dłuższą metę nie do utrzymania. Za przełomowy okres w ich myśleniu można uważać 1967 rok, kiedy Nikołaj Podgorny, przewodniczący Rady Najwyższej ZSRS, złożył w Watykanie wizytę Janowi XXIII. Jednak przejście do gospodarki kapitalistycznej niosło ze sobą ogromne zagrożenia, a wyhodowana przez nich „klasa robotnicza” nie pozwoliłaby sobie łatwo poddać się likwidacji razem z jej warsztatami pracy: kopalniami, stoczniami, hutami etc., etc. Przeprowadzenie tego bolesnego zabiegu rękami przywódców związkowych, cieszącymi się autentycznym autorytetem w wielomilionowych szeregach robotników, stanowiło ofertę godną rozważenia.
„Pierestrojka” udała się nadzwyczajnie. Najgorzej wyszli na niej dzielni stoczniowcy, którzy poszli po prostu na bruk, ich stocznie na złom, a place pod stoczniami na sprzedaż. Ich przywódcy, a przynajmniej ci, którzy „wyczuli ducha czasu” i poszli na układ z komunistami, zdobyli majątki, władzę, ordery i uznanie. Przywódcy komunistyczni urządzili się także nie najgorzej. A co z Polską?
Codziennie wysłuchuję politycznych i ekonomicznych komentatorów, którzy utyskują nad stanem naszego państwa. Coraz więcej z nich twierdzi głośno, że nasze państwo znajduje się w jakimś dryfie i podąża gdzieś w nieokreślonym kierunku. Pomimo że rządzący robią dobrą minę i zapewniają nas, że wszystko jest pod kontrolą – podobnie jak komuniści epoki Gierka – nie brak znaków, że sprawy wcale różowo nie wyglądają. Najbardziej alarmujące dane podali nie dawno ekonomiści amerykańscy z Instytutu CATO, którzy twierdzą, że długofalowe zobowiązania finansowe państwa polskiego ponad piętnastokrotnie przekraczają PKB. Pod tym względem Polska jest w dwa razy gorszej sytuacji niż Grecja, gdzie ta „niestabilność fiskalna” przekracza PKB „tylko” ok. 8 razy. Pomimo że dane te „The New York Times” opublikował jeszcze w marcu, przedstawiciele rządu i oficjalni komentatorzy ekonomiczni, o tej sprawie nic nie mówią. Widać jednak w sferach rządowych pewną nerwowość i gorączkowe poszukiwania sposobu wzmocnienia tej nici, na której zawisł finansowy miecz Demoklesa. Tak odbieram telewizyjne spotkanie premiera z szefami OFE, tak odbieram podwyżki VAT i inne pomysły podatkowe.
W tym piętnastokrotnym przekroczeniu PKB w publicznych zobowiązaniach państwa skumulowała się niekompetencja i dezynwoltura wszystkich ekip rządzących Polską od 1989 roku. Nie dobierano tych ekip przecież pod kątem ich kwalifikacji intelektualnych i obywatelskich, lecz pod kątem przydatności dla wielkiego planu wyjścia. Teraz my wszyscy mamy zapłacić cenę tej transformacji. Cena ta jest tak wielka, że nie sprostamy jej nawet, gdybyśmy dzisiaj odebrali i spieniężyli wszystkie majątki, jakie sobie zgromadzili dotychczasowi transformatorzy i tabuny pomysłowych przywłaszczycieli. Koniecznie jest wyzwolenie i uruchomienie energii społecznej i talentów ukrytych wśród milionów obywateli, którzy teraz nie partycypują aktywnie w życiu politycznym i społecznym państwa. Konieczne jest NOWE OTWARCIE.
Takim nowym otwarciem, umożliwiającym obudzenie uśpionej i zniechęconej tkanki obywatelskiej, byłaby gruntowna zmiana systemu wyborczego do Sejmu i wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych na wzór brytyjski. Takie rozwiązanie byłoby korzystne także dla tych, którzy ponoszą bezpośrednią odpowiedzialność za krytyczny stan naszego państwa. Dzisiaj nie ma już pod ręką jakiejś partii czy związku, jak „Solidarność”, z którymi można by się podzielić odpowiedzialnością i ukryć za zasłoną. Jednomandatowe okręgi wyborcze otworzyłyby drzwi do swobodnego działania obywatelskiego, do powstania nowych organizacji i instytucji, które byłyby w stanie unieść ciężar, jaki na ich barki złożyły dwudziestoletnie rządy spadkobierców PRL.
Jerzy Przystawa
Tragedia smoleńska, po której Polacy zamanifestowali jedność i nadzwyczajną troskę o własne Państwo, była taką szansą. Została zaprzepaszczona przez pychę polityków, zacietrzewienie i chęć politycznego rozegrania. W tej chwili moim zdaniem JOW ma szansę na wejście tylnymi drzwiami, przez samorządy. Padły obietnice z ust prezydenta Komorowskiego, sprawdzianem intencji będą najbliższe wybory.
[quote]Takie rozwiązanie (jednomandatowe okręgi wyborcze) byłoby korzystne także dla tych, którzy ponoszą bezpośrednią odpowiedzialność za krytyczny stan naszego państwa. [/quote]
Prof. Przystawa wykazuje cechy męża stanu. Ma rację, że przed wprowadzeniem JOW może powstrzymywać obecne elity obawa o własne tyłki i zgromadzone majątki. Ale jednocześnie od nich zależy czy reforma prawa wyborczego zostanie wprowadzona. Muszą więc mieć gwarancję bezproblemowego przeprowadzenia tych zmian, bez kosztów społecznych i politycznych i ewentualnej odpowiedzialności karnej. Przykre to, ale niestety prawdziwe.
Diagnoza wydaje się byc trafna, ale czy przy tak spacyfikowanym ” państwie obywatelskim” , jakie dzisiaj obserwujemy i przy takim stopniu skonfliktowania spoleczeństwa, jakie ma dzis miejsce, zmiana systemu wyborczego i wprowadzenie JOW może być wystarczającym panaceum na „polską chorobę” – nie jestem przekonana… Ale od czegos trzaba zacząć , i to mółby byc dobry poczatek … nowe otwarcie.