Papież w Koszalinie – wspomnienia proboszcza Kazimierza Bednarskiego
Wizyta papieża Jana Pawła II w Koszalinie kojarzy się nam przede wszystkim z ogromnymi tłumami zgromadzonymi na Mszy przed kościołem Ducha Świętego. Dzięki wspomnieniom zmarłego w czasie epidemii ks. Kazimierza Bednarskiego, głównego organizatora najważniejszej części tej wizyty, możemy zajrzeć za kulisy tamtych wydarzeń i spojrzeć na nie z innej strony – organizacyjnej, bogatej w nieprzewidziane i zaskakujące zdarzenia. Po śmierci ks. K. Bednarskiego Koszalin stracił nie tylko jednego ze swych najwybitniejszych mieszkańców, ale także wiernego świadka wizyty Jana Pawła II w Koszalinie.
* * *
Nigdy nie marzyłem o tym aby papież przyjechał do mojej parafii. Nawet kiedy został zaproszony do Koszalina nie wyobrażałem sobie Jego kontaktu z naszym kościołem. Więcej – bałem się, że rola „gospodarza” jest tak trudna iż nie podołam.
Jednak stało się. Gliniasty i błotnisty teren placu – próbowano osuszyć, choć bez większego rezultatu. Żołnierze wbijali słupki i przygotowywali tzw. sektory. Zawadzającą już „starą kaplicę” ciężkie wojskowe spychacze zamieniły w gruzy. Pracownicy koszalińskiej „Przemysłówki” z zaangażowaniem pracując od rana do nocy budowali ołtarz. Wszystkim przyświecało pragnienie – oby tylko nie było deszczu.
Niestety w dniu 1 czerwca od samego rana było pochmurno. Przeraźliwe zimno dziesiątkowało pielgrzymów. Służby porządkowe i sanitarne zmarznięte okazywały nerwowość. Wszelkie nadzieje handlowców pryskały jak bańka mydlana wobec absolutnego braku zainteresowania jedzeniem czy napojami. Dwadzieścia minut przed planowanym przybyciem Papieża, deszcz lunął z taką siłą, że wokół ołtarza powstały olbrzymie kałuże wody. Zalane przewody nagłaśniające spowodowały spięcie w transformatorze. Na kilka minut umilkły głośniki. Także dach zaczął przeciekać. Zalane obrusy, krzesła i księgi liturgiczne. W panicznym pośpiechu wymieniano to co było możliwe. Straż pożarna rozłożyła węże i próbowała zbierać nadmiar wody.
Papa-mobile dojechawszy do ołtarza miał skręcić w prawo. Z tej strony oczekiwali Papieża wszyscy dostojnicy. Niestety skręcił w lewo, a z tamtej strony nie było nikogo, nawet służby ochronnej. Przecisnąłem się pomiędzy belkami podstawy ołtarza i upadłem przed Papieżem. Byliśmy sami – On transcendentny w swojej obecności i ja – bezradny wobec zaistniałej sytuacji. „Po wodzie” doszliśmy do rezerwowych drzwi baraku, gdzie miała być zakrystia papieska. W pierwszym pomieszczeniu, nie przygotowane na wejście z tej strony służby porządkowe przedstawiały obraz krajobrazu po bitwie: pełno papierosowego dymu, kilka przewróconych krzeseł, kolejki do wucetów. Na korytarzu prowadzącym do właściwego miejsca. Papież w geście życzliwości wziął mnie pod rękę i szepnął: „Będzie dobrze”.
W zakrystii, którą stanowiła salka Poradnictwa Rodzinnego, Ojca Świętego przejęli ode mnie właściwi już dostojnicy. Po kilku minutach Papież wraz z towarzyszącą mu asystą wyszedł przed ołtarz i dołączył do czekających tam biskupów. Rozpoczęła się Msza święta.
Z niepokojem patrzyłem na granatowe od chmur niebo. Mijały minuty – a deszcz nie padał. Było chłodno, wiał silny wiatr. Ludzie wypełnili przygotowany plac, choć ostatnie sektory świeciły pustkami. Wydawało mi się, że zabrakło spontaniczności. Nie było tych charakterystycznych okrzyków z Gdańska czy Krakowa. Panowała cisza, a słowa „Papieża Polaków” były też spokojne. „Dziesięć prostych słów” – jakimi są Boże przykazania, wymagały skupienia i uwagi.
Tak doczekaliśmy chwili, kiedy z wysokości ołtarza Papież błogosławił „Urbi et Orbi”.
Znowu zakrystia. Długie, modlitewne dziękczynienia Papieża. W tym czasie ceremoniarz papieski obdarzył mnie różańcami i kilkoma medalami zaznaczając, że są przeznaczone dla wszystkich kapłanów pracujących w parafii. Ojciec Święty powstał z klęcznika i wskazując na ornat w którym odprawiał Mszę św. powiedział: „Ten ornat niech pozostanie na pamiątkę”. Wpisał się do Księgi i zapytał: „Co mam robić dalej?” Nieśmiało zaprosiłem do kościoła. Odpowiedź była natychmiastowa: „Proszę mnie zaprowadzić!” Znowu konsternacja, gdyż tego nie było w protokole. Nie przygotowane służby porządkowe i na „luzie” spacer Papieża ze mną w kierunku głównych drzwi.
W kościele byli nieliczni wierni i kapłani. Utworzyli szpaler, dzięki któremu Papież mógł prawie z każdym przywitać się, nawet zamienić kilka słów. Podeszliśmy do prezbiterium – i upadliśmy na kolana. Długo modlił się. Klęczałem obok bardzo blisko i mogłem słuchać – jak Jego modlitwa przeradza się w szept, a nawet w półgłos. Byłem przekonany, że w tej modlitwie wyraża swoje podziękowanie tym wszystkim, którzy w różny sposób tę świątynię budowali.
Kiedy po kilkunastu minutach powstał, służby skierowały Go ku bocznym drzwiom kościoła. Błogosławił wszystkim. Tym którzy byli bliżej, widziałem, jak kreślił na czole znak Krzyża. Podeszliśmy do otwartych drzwi samochodu. Papież jeszcze raz zwrócił się ku mnie. Uklęknąłem i próbowałem coś powiedzieć. Pamiętam, że zapewniałem o swojej wiernej służbie Chrystusowi. Pochylił się nade mną i obdarzył pocałunkiem pokoju.
Wróciłem do kościoła. Nie było już nikogo – wyłączono światła i tylko czerwona lampka przed tabernakulum przypominała, że jest obecny Pan Jezus. Papież odjechał, ale przecież Jego pielgrzymka do Koszalina była po to, abyśmy bardziej kochali Jezusa. Żeby było więcej Komunii, dobrych uczynków, nadziei i optymizmu. Żeby było więcej chrześcijańskich ideałów, wiary, nadziei i miłości. Żeby było więcej… i tu zamyśliłem się. Przecież – ode mnie też będzie zależeć to więcej. I dla mnie musi rozpocząć się nowy etap życia – bardziej kapłański, bardziej duchowy. Papież odjechał, ale chwile przeżyte z Nim stały się nowym narodzeniem, początkiem nowego budowania…
Ks. Kazimierz Bednarski
(Fragmenty książki ks. Kazimierza Bednarskiego, „Człowieka trzeba kochać”. Koszalin 1997)