2008-01-03

Romecki krytycznie o Mikietyńskim

W czwartek 3 stycznia wieczorem TV Szczecin przeprowadziła rozmowę z prezydentem Mirosławem Mikietyńskim o dokonaniach 2007 roku. Według prezydenta i jego ratuszowych zwolenników rok był dobry (jak wszystkie poprzednie) a nawet bardzo dobry. Sielankę jak zwykle zakłócił Stefan Romecki.

Stefan Romecki na wizji TVP Szczecin

Rozmowa z Mikietyńskim jest zawsze trudna, bo w skrajnie upartyjnionym Koszalinie osób myślących niezależnie tyle co na lekarstwo, a rzetelnej opozycji trzeba szukać ze świecą. I tak też działacze partyjni zaprezentowali się w telewizji. Radny PiS Tadeusz Kochaniewicz powiedział, że Mikietyński oddając miasto w ręce Platformy Obywatelskiej "stracił wiarygodność i niezależność" oraz "przehandlował ideę samorządową". Należy się domyślać, że dopóki Mikietyński rządził do spółki z PiS czy Samoobroną, wtedy był niezależnym samorządowcem jak się patrzy. Również Krystyna Kościńska, o której mówiło się dotąd, że jest jedynym mężczyzną w całym koszalińskim SLD, tym razem zachowała się jak... kobieta, szczebiocząc sympatycznie o wszystkim i o niczym.

Nie owijał w bawełnę za to Stefan Romecki, który w bardzo krótkim wejściu podniósł kilka poważnych zarzutów wobec Mikietyńskiego i jego ekipy. Zwrócił uwage na zadłużenie miasta - "grozi nam katastrofa budżetowa, chociaż temat jest przemilczany i zakłamywany". Przytoczył dane: "150 milionów dochodów własnych przy zadłużeniu 100 mln zł i deficycie budżetowym 38 mln zł". Zarzucił Mikietyńskiemu partyjniactwo: "my się po prostu tarzamy ze śmiechu jak słyszymy że pan Mikietyński jest bezpartyjny". Według Romeckiego: "pan Mikietyński należy do wszystkich partii, chociaż nie posiada legitymacji i stworzył w Koszalinie folwark partyjny, wydając miasto na łup partii politycznych". Zarzucił Mikietyńskiemu przyczynienie się do powstania "gigantycznej biurokracji" oraz podróżowanie po świecie na koszt podatników. Na koniec wymienił zagrożenia dla demokracji pod rządami Mikietyńskiego: "łamanie konstytucji, legenda opozycji solidarnosciowej Tadeusz Wołyniec zwolniony ze spółki komunalnej za założenie związków zawodowych, cenzura w mediach podległych ratuszowi".

Prezydent Mikietyński tłumaczył się bardzo mętnie i był nieprzekonywujący. Jego liczne wojaże po świecie to "nie jest turystyka", ale bardzo męczące i wyczerpujące podróże (m.in. do Chin i USA). Stwierdził, że ma legitymację do rządzenia, bo głosowało na niego "ponad 60 procent wyborców", zapominając jednocześnie o frekwencji wyborczej (w rzeczywistości na Mikietyńskiego głosowało 25 proc. ogółu wyborców w Koszalinie). Powiedział, że chociaż rządzi Koszalinem 5 lat, to w sprawie akwaparku może odpowiadać tylko za to co się działo przez ostatnie trzy i pół roku. Nie wyjaśnił jednak, co się "działo" i czy w ogóle coś się "działo", nie powiedział również, czy odda pensje pobierane przez 1,5 roku, skoro za ten okres nie odpowiada. Chwalił strefę ekonomiczną, która "odmieni Koszalin na 25 lat", ale nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, jakie korzyści mają ze strefy koszalinianie. "Dajmy sobie szansę" - tymi słowami skwitował kilkanaście milionów złotych wydanych dotąd z kasy miasta na uzbrojenie strefy ekonomicznej. Według prezydenta zadłużenie miasta nie jest duże, bo o tym świadczą wskaźniki, a ponadto jakaś firma "podwyższyła Koszalinowi rating o jedno B". Do konkretnych kwot zadłużenia wymienionych przez Romeckiego, nie odniósł się wcale. Na koniec powiedział, że należy tylko "do jednej partii - moją partią jest Koszalin". Ta deklaracja wydaje się jednak nie na czasie - Mikietyński całkiem niedawno skapitulował przed ultimatum działaczy partyjnych Platformy Obywatelskiej (poseł Gawłowski).

Pozytywnie zaskoczyła sama TVP Szczecin. Po zmianie ekipy rządzącej wydawało się, że media regionalne podzielą los kablówek z małych miasteczek, które stały się po prostu lokalnymi "szczekaczkami" - megafonami władzy. Tymczasem program był zrobiony profesjonalnie, głosu udzielono przede wszystkim opozycji, krytycznie oceniono kapitulację Mikietyńskiego wobec PO, bardzo mile zaskoczył młody dziennikarz Paweł Wiśniewski, który pokazał charakter - przycisnął Mikietyńskiego do muru i wyłapał kilka niekonsekwencji. Dobre były wstawki z Koszalina, osoby wypowiadające się mówiły płynnie, jasno precyzowały myśli, a całość była znakomicie przygotowana. Program nie był przegadany, toczył się wartko i mimo że trwał bardzo krótko był naładowany treścią. Po obejrzeniu programu łatwiej uwierzyć w zapewnienia, że TVP powraca do misji publicznej. (kw)


2007-12-13

Który skrzywdziłeś człowieka prostego...

Osoby represjonowane przez reżim komunistyczny oraz członkowie ruchu obywatelskiego z Koszalina, wspólnie złożyli dzisiaj wiązanki kwiatów i zapalili znicze na grobach ofiar stanu wojennego. Działacze "starej Solidarności" nie chcieli uczestniczyć w uroczystościach organizowanych przez urząd miejski i przyszli na cmentarz już po zakończeniu oficjalnej celebry.

Grób Janka Stawisińskiego - 13 grudnia 2007.

Przy grobie Janka Stawisińskiego jak co roku stanęli m.in. Tadeusz Wołyniec, Władysław Szpindor, Czesław Dębiec i Stefan Romecki, który reprezentował Komitet Obywatelski Miasta Koszalina. Dopełnili w ten sposób wieloletniej tradycji spotkań w rocznicę stanu wojennego. W latach 80-tych groziły za to represje, później spotkania były niemym wyrazem pragnień uczestników, by w godny sposób uczcić pamięć bohatera, który oddał życie za wolną Polskę. Dopiero od kilku lat kwiaty na grobie Janka składają przedstawiciele władz Koszalina.

W tym roku, po modlitwie przy grobie Janka, ktoś przypomniał wiersz, którego strofy widnieją na pomniku Poległych Stoczniowców w Gdańsku: Który skrzywdziłeś człowieka prostego... Rozmawiano również o sprawach bieżących, głównie o represjach jakie dotknęły założycieli związków zawodowych w firmie miejskiej MZK. Zostali brutalnie wyrzuceni na bruk, złamano Konstytucję RP gwarantującą prawo do swobodnego zrzeszania się, a Tadeusz Wołyniec do dzisiaj pozostaje bez pracy. Rządzący nie wyciągają nauk z historii - o tym głównie mówiono podczas tegorocznego spotkania.

Znicze zapalono również na grobie Andrzeja Kosiewicza, działacza Solidarności w zakładach "Vis", który po 13 grudnia 1981 trafił do karnej jednostki wojskowej w Czerwonym Borze, przeżył załamanie psychiczne, a po powrocie do Koszalina targnął się na życie. Na jego nagrobku znajduje się tablica z napisem: I niech bezsiła moja będzie, bezsiłą walki z krzywdzicielem (Julian Tuwim).

Przy tablicy upamiętniającej ofiary stanu wojennego na koszalińskiej Golgocie. Od lewej: Władysław Szpindor, Tadeusz Wołyniec, Czesław Dębiec, Stefan Romecki.

Tadeusz Wołyniec nie krył rozgoryczenia: "Dzień 13 Grudnia powinien byc obchodzony w Koszalinie jako dzień hańby koszalińskich polityków i zdrady ideałów Solidarności". Wołyniec wraz ze Stefanem Romeckim, Tadeuszem Rębiszem i innymi osobami, przed czterema laty przedłożył Radzie Miejskiej projekt uchwały obywatelskiej, poparty podpisami 1000 mieszkańców miasta, o nadanie tytułu Honorowego Obywatela Koszalina Jankowi Stawisińskiemu (Górnik Nr 1). Projekt upadł wobec sprzeciwu rządzącej Koszalinem koalicji POPiS i obojętności koszalińskich mediów. "Nie spocznę dotąd, aż nie doczekam się godnego uhonorowania Janka Stawisińskiego, który dał swoje młode życie za wolną Polskę" - zapowiedział Wołyniec.

Podobne odczucia miał Stefan Romecki, członek Solidarności od chwili jej powstania, który po tym jak koszalińska Solidarność przyłączyła się do żądań władz miasta o ogłoszenie upadłości Agrosu, wystąpił z tego związku. "Jeśli ludzie, którzy są symbolami walki z komuną w Koszalinie, tak jak Tadeusz Wołyniec, muszą nadal bronić swojej deptanej godności, jeśli są wyrzucani z pracy za zakładanie związków zawodowych, a więc za to samo, co było przyczyną wybuchu społecznego w 1980 roku na Wybrzeżu, jeśli w Koszalinie nie możemy czcić bohaterów poległych w walce o wolną Polskę - to trudno mówić o zwycięstwie i owocach tego zwycięstwa" - powiedział Stefan Romecki. (lis)


2007-12-11

MZK kpi sobie z mieszkańców miasta!

Dzisiejszy dziennik "Miasto" zamieszcza list czytelnika do redakcji, w którym opisuje on lekceważący stosunek firmy MZK do pasażerów i mieszkańców miasta. List potwierdza w całej rozciągłości podnoszone wcześniej przez Stefana Romeckiego zarzuty o złej pracy MZK. Zawarte w nim konkretne i łatwe do sprawdzenia informacje wykluczają możliwość działania w złej wierze autora listu.

Panie Redaktorze! Jako stały mieszkaniec Koszalina i z konieczności zmuszony do korzystania niemalże codziennie z usług koszalińskiego MZK, bardzo często denerwuje się tym, że ta firma nie dba o swoich klientów, a wręcz ich nie szanuje. Wynika to na pewno z faktu, że w mieście nie ma konkurencji, bo gdyby taka była, to na przykład już na pewno ja, a myślę że i nie tylko, zrezygnowalibyśmy z usług tej firmy natychmiast.
Po pierwsze: to irytuje mnie brak rozkładów jazdy na bardzo wielu przystankach co bardzo utrudnia życie wielu pasażerom MZK. Brakuje ich - co można sprawdzić - na przystanku koło ZUS-u, na przystanku koło Gazowni, na przystankach na ul. Stawisińskiego koło Politechniki i na wielu, wielu innych. Chyba nie wystarczy tłumaczyć to tym, że ktoś je zrywa. Niestety, MZK tak niechlujnie te rozkłady mocuje na przystankach (przyklejanie taśmą przezroczystą do szyby nie jest najmądrzejszym rozwiązaniem), że zerwanie ich nie stanowi żadnego problemu dla nikogo. Także wilgoć powoduje, ze tak przyklejona kartka do szyby bardzo szybko się odkleja, co jest oczywistym - ale nie dla MZK Koszalin.
Po drugie: niezgodności między internetowymi rozkładami jazdy, a tymi wiszącymi na przystankach (o ile w ogóle tam są). Czytam w internetowym rozkładzie, że mam autobus o godz.10.49, a kiedy przychodzę na przystanek okazuje się, że autobus wg przystankowego rozkładu jest o godz. 10.38.
Po trzecie: oznakowanie na autobusach jest - moim zdaniem - złe i możnaby to w bardzo prosty sposób poprawić. Mam na myśli autobusy tej samej linii, które mają dwie różne trasy, jak np. linia nr 3, która ma kurs do Jamna; część autobusów jeździ do ogrodów, a inne do dworca PKP. Autobus linii nr 4, jadący na ul. Słowiańska, ale dwoma różnymi trasami. To samo jest z autobusem linii nr 11. Natomiast oznakowanie na zewnątrz autobusu nie informuje o tym, który autobus jeździ jaką trasą, a podaje się tylko przystanek końcowy, do którego jedzie się dwoma różnymi trasami. O tym pasażer nie wie, bo rozkładów na przystanku nie ma.
W innych miastach widziałem proste rozwiązanie tego problemu poprzez dodanie w oznakowaniu na zewnątrz autobusu do cyfry linii jakiejś literki np. 4A czy 3A czy 11 A, co mówiłoby pasażerowi, że ten autobus z literka A jedzie tą inną trasą.
Próbowałem o tym powiedzieć komuś z MZK i przesłałem swoje uwagi na ten temat maiłem do sekretariatu MZK licząc, że ktoś poważnie to potraktuje, ale otrzymałem odpowiedź, z której się dowiedziałem, że zdaniem Działu Organizacji Przewozów wszystko jest w najlepszym porządku, a to o czym piszę, to są tylko jakieś moje urojenia. Poradzono mi, żebym za każdym razem zajrzał do Intemetu, a tam na właściwych stronach mam pełną informację o wszystkich liniach. (...)
Kiedy zapytałem kierowcę autobusu jadącego w stronę dworca PKP dlaczego tablica informuje mnie, że autobus jedzie dokładnie w przeciwną stronę tj. do Raduszki, kierowca odpowiedział mi, że się wichajster zaciął, a informatycy nie mogą sobie z tym poradzić...
Może więc za waszym pośrednictwem pasażerowie dowiedzieliby się co ta firma zamierza zrobić, by jednak ułatwiać życie tym, którzy zmuszeni są do korzystania z jej usług, a nie wmawiać wszystkim że jest ok? Bo przecież tak nie jest, o czym wiedzę jednak lepiej pasażerowie, a nie pracownicy Działu Organizacji Przewozów, którzy na pewno nie korzystają z usług swojej firmy.
Pozdrawiam: Bolko, stały (z konieczności) pasażer koszalińskiego MZK
List można oczywiście potraktować jako jeden z wielu sygnałów napływających do redakcji, gdyby nie to, że dzień wcześniej ta sama gazeta podała zaskakującą informację, że firma MZK otrzymała niedawno tytuł... "Przedsiębiorstwa Fair Play". Radny Stefan Romecki zareagował na to natychmiast: "Dosyć zabawy! Dosyć kupowania sobie tytułów za nasze pieniądze przez źle działające firmy, które graja na nosie mieszkańcom, zasłaniając swoją indolencję i niegospodarność metalowymi figurkami. Jutro zwrócę się do prezydenta M. Mikietyńskiego o przygotowanie informacji, jakie koszty ponosimy na zabawy w figurki, które z upodobaniem uprawiają nasi komunalni biznesmeni". (kw)


2007-12-05

Jan Kuriata na liście agentów SB

Poseł Jan Kuriata, były wiceprezydent i przewodniczący Rady Miejskiej w Koszalinie, prominentny działacz Platformy Obywatelskiej w mieście, współpracował z SB. Tak wynika z danych Instytutu Pamięci Narodowej, udostępnionych w Biuletynie Informacji Publicznej.

Informacyjna Agencja Radiowa z 4 grudnia br.:

Poseł PO Jan Kuriata twierdzi, że dokumenty świadczące o jego rzekomej współpracy ze służbami bezpieczeństwa PRL są sfałszowane. W rozmowie z IAR koszaliński poseł Platformy poinformował, że prokuratura prowadzi dochodzenie w sprawie tego fałszerstwa. Zapewnił, że nigdy niczego nie podpisał, ani nie zadeklarował w inny sposób współpracy z SB. Co więcej - nikt nigdy nawet nie proponował mu współpracy. Jan Kuriata zaznaczył, że organizował NZS na Uniwersytecie Warszawskim i był rozpracowywany przez agentów. Był wzywany na - jak to określił - "dziwne rozmowy", szczególnie od czasu zamieszkania na Pomorzu, blisko miejsca, gdzie stacjonowały wojska radzieckie i znajdowały się głowice atomowe rakiet SS-20, o czym wtedy nawet nie wiedział. "Może ktoś nadgorliwy dopisał sobie mnie. I tyle" - podsumował Kuriata.
Według IPN, SB zarejestrowało Kuriatę w listopadzie 1977 roku jako kandydata na tajnego współpracownika. Trzy lata później, w grudniu 1980 roku, został zdjęty z ewidencji, a w lutym 1981 jego materiały przekazano do archiwum i zmikrofilmowano. Po upływie kolejnych trzech lat, na początku 1983 został wstępnie zarejestrowany przez KWMO w Pile, a następnie - 17 lutego 1984 - pozyskany do współpracy. Miesiąc później został przerejestrowany na tajnego współpracownika (TW) pseudonim "Piotr". W grudniu 1986, prawdopodobnie w związku z przeprowadzką, materiały zostały przekazane z Piły do Koszalina, a 2 marca 1987 Kuriata został zarejestrowany przez WUSW w Koszalinie pod wcześniejszym kryptonimem "Piotr". Zdjęty z ewidencji w 1990 r.

Jan Kuriata, jako wiceprezydent Koszalina, podczas otwarcia koszalińskiej siedziby IPN 11 stycznia 2006 (zdjęcie udostępnione przez Tadeusza Wołyńca).

Jan Kuriata urodzony 25 października 1958 roku we Wrocławiu sam pisze o sobie: "nauczyciel języka francuskiego, doktor nauk humanistycznych, tłumacz przysięgły języka francuskiego". W Wikipedii można przeczytac o nim: "polski polityk i ekonomista, poseł na Sejm, samorządowiec". Młodość spędził na południu dawnego województwa koszalińskiego, gdzie prawdopodobnie przeniosła się jego rodzina (Szczecinek, Wałcz, Okonek, Sypniewo). Jedno ze zdjęć z prywatnej galerii zamieszczonej na stronie internetowej, ukazujące go jako zawodnika drużyny piłkarskiej, jest podpisane: "Rok 1975 stadion Bałtyku Koszalin, ale drużyna nazywa się Włókniarz Okonek - strzeliłem dwie bramki, 2:1 dla nas, Okoński Gwardii nie pomógł. Czy Koszalin mi to kiedyś wybaczy?" Jednak to właśnie wtedy kiedy został szefem koszalińskiego samorządu, Gwardia stanęła przed widmem likwidacji i była oskarżana przez kręgi powiązane z PO o "milicyjne i esbeckie korzenie" (czytaj: Gwardia umiera, ale się nie poddaje),

W Koszalinie od 1986 roku, pracował w klubie osiedlowym "Bałtyk" przy ulicy Spokojnej (KSM Na Skarpie), Państwowym Liceum Sztuk Plastycznych, Zespole Szkół Rolniczych w Boninie, I Liceum im. Stanisława Dubois, a od 1992 roku jest dyrektorem Zespołu Kolegiów Nauczycielskich w Koszalinie.

Przed kilku laty - prawdopodobnie z chwilą przystąpienia do PO - rozpoczęła się jego błyskawiczna kariera polityczna. Od 1 grudnia 2005 roku do 15 listopada 2006 roku był zastępcą prezydenta miasta Koszalina. W wyborach samorządowych 2006 został radnym, wybrany następnie na przewodniczącego Rady Miejskiej w Koszalinie. "Wspólnymi siłami z innymi radnymi powołaliśmy nową komisję w Radzie Miejskiej (...) aby lepiej i skuteczniej wsłuchiwać się w to, czym żyją mieszkańcy Koszalina" - pisze na swojej stronie internetowej. Tuż przed samymi wyborami przeforsował jednak w Radzie uchwałę drastycznie ograniczając czas wystąpień radnych - interpelacji i zapytań - a więc tej części obrad, która bezpośrednio odnosi się problemów mieszkańców miasta. Wielu obserwatorów koszalińskiej polityki zauważyło wówczas, że jest dwóch Janów Kuriatów w jednej osobie.

Startując z listy PO do parlamentu w 2007 roku, poparł w trakcie kampanii wyborczej pomysł jednej z gazet (Głos Koszaliński) polegający na zobowiązaniu prezydenta specjalną uchwałą Rady Miejskiej do obniżki cen paliw w Koszalinie. Według niektórych opinii był to sposób na wypromowanie Kuriaty w wyborach parlamentarnych. Wszedł do parlamentu, składając w kampanii natępujące obietnice: "doprowadzę do utworzenia pierwszego w regionie Uniwersytetu Pomorza Środkowego, doprowadzę do modernizacji drogi Poznań - Koszalin - Kołobrzeg w latach 2007-13, zadbam o otwarcie lotniska w Zegrzu pod Koszalinem". Jego hasła wyborcze (ze strony internetowej): "Właściwy człowiek na lepszą przyszłość", "Czyste ręce - czyste zamiary!". (ah)


2007-12-03

Jak określisz Koszalin?

Przez trzy miesiące można było oddać głos w pierwszej sondzie zamieszczonej na stronie KOMK. Pytanie brzmiało: "Jak określisz Koszalin?" Do wyboru było pięć odpowiedzi.

Ogółem oddano 124 głosy. Najwięcej, bo aż 51 osób (41 proc.) określiło Koszalin jako folwark zwierzęcy, zaś 42 osoby (34 proc.) jako miasto straconych szans. 16 osób (13 proc.) jest skłonna okreslić Koszalin jako miasto powiatowe, 10 osób (8 proc.) jako miasto przyjazne, a 5 glosujących (4 proc.) jako miasto europejskie.

(20kB)

Nie przeceniamy wyników naszych sond i nie twierdzimy, że są reprezentatywne. W jakiś jednak sposób ukazują stan nastrojów społecznych w Koszalinie. (kw)


2007-11-09

Niegospodarności w MZK ciąg dalszy

Dopiero teraz otrzymaliśmy od radnego Stefana Romeckiego treść interpelacji złożonej 27 kwietnia 2006 r. do prezydenta miasta podczas sesji Rady Miejskiej w Koszalinie oraz treść odpowiedzi prezydenta Mirosława Mikietyńskiego.


Odpowiedź prezydenta M. Mikietyńskiego na interpelację radnego Stefana Romeckiego.

W Miejskim Zakładzie Komunikacji Sp. z o.o. polityka kadrowa odbywa się w oparciu o kryteria merytoryczne, zgodnie z prawem pracy. Zwolnienia pracowników odbywają się incydentalnie i tylko w uzasadnionych przypadkach, między innymi z powodu rażącego naruszenia ustalonego porządku i dyscypliny pracy.
W przypadku zaistnienia sporu pomiędzy pracodawcą, a pracownikiem - pracownik może skorzystać z pomocy Państwowej Inspekcji Pracy i Sądu Pracy. Koszty sądowe z tytułu spraw pracowniczych nie przedkładają się ani na ceny biletów ani też poziom dopłat do MZK. Koszty zwolnień kadry w Urzędzie Miejskim i jednostkach organizacyjnych:

a) z tytułu odszkodowań - 47.307,00 złotych, w tym Urząd Miejski 15.048,00;

b) z tytułu zwolnienia ze świadczenia pracy oraz wypłat za czas pozostawania bez pracy pracowników mianowanych - wypłacono kwotę 165.478,00. Jednocześnie Informuję, że w 2004 roku wystąpiły oszczędności z tytułu zmniejszenia zatrudnienia w Urzędzie oraz zwolnień lekarskich w wysokości 292.766,- złotych, Uchwałą Rady Miejskiej został zmniejszony plan wynagrodzeń osobowych pracowników Urzędu o kwotę 200.000,- złotych. Środki te zostały przeznaczone na zwiększenie planu wynagrodzeń nauczycieli.


Arogancja obecnych władz miasta jest powszechnie znana i nikogo już dzisiaj specjalnie nie dziwi. Ta odpowiedź, świadczy jednak o tym, że prezydent nie liczy się nawet z opinią publiczną i nie bierze pod uwagę tego, co opinii publicznej w sprawie zwolnień w MZK wiadomo. Przeanalizujmy odpowiedź prezydenta.

W Miejskim Zakładzie Komunikacji Sp. z o.o. polityka kadrowa odbywa się w oparciu o kryteria merytoryczne, zgodnie z prawem pracy - pisze prezydent.
Nieprawda. Orzeczenia Sądu Pracy świadczą o tym, że zwolnienia w MZK nie odbywają się w oparciu o kryteria ekonomiczne i wiele razy dochodziło tutaj do naruszenia przepisów prawa pracy. Głos Koszaliński z 22 kwietnia br. zamieszcza list byłej pracownicy MZK. "Pracowałam w MZK na stanowisku kierowniczym. Zostałam zwolniona tylko dlatego, że przedłożyłam plan urlopu pracowników związkom zawodowym, pomijając zarząd zakładu. To był pretekst, bo byłam niewygodna, otwarcie mówiłam, co mi się nie podoba. Oczywiście, w Sądzie Pracy wygrałam. Ale sędzi powiedziałam, że nie chcę tam wracać. Nie wytrzymałabym tego nerwowo. Dostałam odszkodowanie". Przypadek byłej pracownicy MZK nie jest odosobniony. Według Tadeusza Wołyńca, w ostatnich trzech latach, firma MZK przegrała więcej niż 10 procesów w Sądzie Pracy (niezgodne z prawem rozwiązanie umowy o pracę, uzasadniane przyczynami ekonomicznymi) i z tego tytułu musiała wypłacać odszkodowania. Zwolnienie samego T. Wołyńca jest przykładem na to, że firma zachowuje się w taki sposób, jakby jej sytuacja ekonomiczna nie była gorsza od sytuacji amerykańskich koncernów naftowych - zwalnia pracownika i wspaniałomyślnie rezygnuje z "obowiązku świadczenia pracy", czyli płaci mu trzymiesięczną pensję za darmo! Oczywiście, nie z pieniędzy podatników.

Zwolnienia pracowników odbywają się incydentalnie i tylko w uzasadnionych przypadkach, między innymi z powodu rażącego naruszenia ustalonego porządku i dyscypliny pracy - pisze prezydent.
Nieprawda. Jerzy Banasiak, rzecznik MZK, tak tłumaczył dziennikarzowi Głosu Pomorza powody zwolnienia trzech robotników. "Wskazuje [rzecznik MZK - dop. moje] że w ciągu dziesięciu lat z firmy w wyniku przekształceń odeszło 133 pracowników (w listopadzie 1996 r. pracowały w MZK 352 osoby, obecnie - 219). - W lutym sprzedaliśmy kolejne cztery wozy, a nowy tabor jest serwisowany i nie wymaga tak dużego zaplecza technicznego, stąd zwolnienia - tłumaczy Banasiak" (Głos Pomorza, Założyli związek - wylecieli z pracy, 4 kwietnia 2006). Zwolnienia nie są więc czymś "incydentalnym", jak twierdzi prezydent, ale mają charakter systemowy i są stałą praktyką, jak mówi rzecznik MZK.

W przypadku zaistnienia sporu pomiędzy pracodawcą, a pracownikiem - pracownik może skorzystać z pomocy Państwowej Inspekcji Pracy i Sądu Pracy - pisze dalej Mikietyński.
Ulubiony argument biurokratów. Jak czujesz się skrzywdzony, to idź do sądu. Innymi słowy, to ty musisz nam udowodnić, że postąpiliśmy źle, że naruszyliśmy prawo. Jak udowodnisz, to urząd czy firma komunalna, nigdy urzędnik czy dyrektor, wypłacą ci odszkodowanie. Takie standardy budzą zdziwienie nawet w Polsce, w której prawo państwowe jest często łamane na oczach obywateli. Polskie prawodawstwo od lat, z dużymi oporami, ale konsekwentnie zmierza do tego, żeby urzędnicy ponosili osobistą odpowiedzialność za straty wynikłe z ich błędów, zaniedbań czy naruszania prawa. Tadeusz Wołyniec zawiadomił zarówno szczecińską jak i koszalińską Państwową Inspekcję Pracy w sprawie zwolnień i wyborów społecznego inspektora pracy, podczas których doszło ewidentnego naruszenia przepisów prawa. PIP jak dotąd nie podjął w tej sprawie żadnych działań. Sprawa przed Sądem Pracy może trwać kilka miesięcy. Można ją przeciągnąć nawet do roku, jeśli któraś ze stron będzie się odwoływać i grać na zwłokę, licząc na to, że z biegiem czasu sprawa "przyschnie". Szkopuł w tym, że osoba zwolniona musi w tym czasie z czegoś żyć, musi zarejestrować się jako bezrobotna, musi dokonać głębokich zmian w swoim życiu, słowem: ponosi wszelkie konsekwencje niezgodnych z prawem działań dyrekcji czy urzędników, podczas gdy ci śpią spokojnie i pobierają w tym czasie swoje wysokie gaże. Jest to klasyczny przykład przerzucenia odpowiedzialności z krzywdziciela na krzywdzonego. Sądy ze swej natury, powinny zajmować się sprawami, w których obie strony sporu są przekonane, że działały w dobrej wierze i nie naruszyły prawa. Sąd wówczas po prostu rozstrzyga, kto w sporze ma rację. Sprawa Tadeusz Wołyńca z pewnością do takich się nie zalicza. Zwolnienie trzech założycieli związków zawodowych, dzień po tym, jak założyli związek, późniejsze wypowiedzi urzędników i dyrekcji, świadczą o tym, że zwolnienia nie były dziełem przypadku czy nieszczęśliwego zbiegu okoliczności.

Koszty sądowe z tytułu spraw pracowniczych nie przedkładają się ani na ceny biletów ani też poziom dopłat do MZK - kontynuuje prezydent.
Nieprawda. Już w następnym zdaniu prezydent sam sobie zaprzecza, informując radnego, że koszty zwolnień w Urzędzie Miejskim i jednostkach organizacyjnych wyniosły ponad 210 tys. złotych. Stara się to złagodzić informacją, że w 2004 roku zaoszczędzono w ratuszu na zatrudnieniu około 300 tys. zł. Zapewne w kolejnych latach tyle już nie "zaoszczędzono", wiadomo bowiem, że zatrudnienie w ratuszu powoli ale systematycznie rosło. Według prezydenta 210 tys. zł "nie przekłada się" jednak na ceny biletów ani poziom dopłat do MZK. My twierdzimy, że jednak się przekłada i idziemy o zakład, że to samo powie każda osoba, która opanowała liczenie choćby na palcach jednej ręki. (ah)


2007-10-26

Represjonowani nie chcą Mikietyńskiego

W sobotę 29 września br. podczas obrad walnego zgromadzenia Stowarzyszenia Osób Represjonowanych w Stanie Wojennym, skupiającego osoby represjonowane z Pomorza Środkowego, doszło do bezprecedensowego wydarzenia - pozbawiono honorowego członkostwa w stowarzyszeniu Mirosława Mikietyńskiego. Podjęto uchwałę następującej treści:

Walne Zebranie Członków SORwSW oddział Koszalin, wycifuje Mirosławowi Mikietyńskiemu, obecnemu Prezydentowi Miasta Koszalina, tytuł Honorowego Członka SORwSW O/Koszalin, nadany przez członków WZ SORwSW O/Koszalin w dniu 16 listopada 2002 roku, z powodu nie wypełniania postanowień statutowych oraz postępowania nie licującego z godnością członka stowarzyszenia (§12 Statutu). (kw)


2007-10-16

Zmarł biskup Ignacy Jeż



We wtorek 16 października o godzinie 6.50, zmarł biskup Ignacy Jeż. Jego śmierć była dla nas zaskoczeniem - mimo 93 lat cieszył się dobrym zdrowiem, a humor go nie opuszczał ani na chwilę. W Wiecznym Mieście uczestniczył w obchodach 750. rocznicy śmierci św. Jacka Odrowąża. Dzień wcześniej koncelebrował Mszę w bazylice św. Sabiny na Awentynie. Rano po śniadaniu wrócił w hotelu do swego pokoju, poczuł się źle. Wezwano karetkę, zmarł w drodze do szpitala.

Góra Chełmska 5 czerwca 2005. Rocznica poświęcenia sanktuarium przez Jana Pawła II (1 czerwca 1991 roku). Biskup Ignacy Jeż, Tadeusz Wołyniec i Stefan Romecki.

Mieliśmy to szczęście, że byliśmy z nim w ostatnich latach jego życia. Spotykaliśmy się na Górze Chełmskiej, podczas uroczystości związanych z rocznicami papieskimi, które współorganizowaliśmy razem z siostrami szensztackimi. Biskup był opiekunem ruchu szensztackiego w Polsce, a podczas uwięzienia w obozie koncentracyjnym w Dachau, poznał założyciela ruchu - ojca Józefa Kentenicha. Odwiedzaliśmy też biskupa w jego rezydencji i co tu dużo mówić - zawsze chcieliśmy pochwalić się jakimś osiągnięciem czy sukcesem w naszej pracy społecznej. Znaczył dla nas bardzo wiele. Był ostatnią instancją. Był dla nas autorytetem moralnym. Rozmawialiśmy z człowiekiem - świadkiem wielu wydarzeń historycznych XX wieku - który posiadł mądrość i całą swoją uwagę koncentrował na poszukiwaniu dobra w drugim człowieku. Potrzebowaliśmy jego wiary, mądrości i humoru.

17 lutego 2003 r. Dwaj kawalerowie Orderu Uśmiechu - biskup Ignacy Jeż i Stefan Romecki, podczas jednej z imprez organizowanych dla dzieci.

"Co tam kawalerze?" - miał zwyczaj zwracać się do Stefana Romeckiego. Obaj byli bowiem kawalerami Orderu Uśmiechu, tego prestiżowego orderu nadawanego przez dzieci, jednego z nielicznych, jeśli nie jedynego, który zdecydował się przyjąć Jan Paweł II. Biskup miał niezwykłą umiejętność nawiązywania kontaktu z dziećmi, o czym wiele razy mieliśmy okazję się przekonać. Jego uśmiech i radosne usposobienie, natychmiast przełamywały lody. Często mawiał, że pesymista widzi dwie noce i jeden dzień w środku, a optymista dwa dni i tylko jedną noc. Ale - dodawał zaraz - z tego wynika, że nawet pesymista dostrzega jedną trzecią życia w jasnych barwach.

Tadeusz Wołyniec (z prawej) i Adam Frydrysiak (w środku) autorzy książki o Solidarności wręczają biskupowi Ignacemu Jeżowi pierwszy egzemplarz książki.

Jedną z ostatnich wizyt złożyliśmy biskupowi 19 września ubiegłego roku. Tadeusz Wołyniec i Adam Frydrysiak wręczyli mu swoje wspólne dzieło, książkę "Solidarność w województwie koszalińskim w latach 1980-1989". Na kartach tej książki nazwisko biskupa przewija się wielokrotnie, jako człowieka, który w trudnych latach stanu wojennego pamiętał o uwięzionych i ich rodzinach, wtedy - naszych braciach najmniejszych.

Bądźmy godni tego dziedzictwa, które nam pozostawił. Requiescant in pace. (st)




2007-10-12

Rzecznik Praw Obywatelskich podziela zastrzeżenia Romeckiego

Prof. Janusz Kochanowski
Rzecznik Praw Obywatelskich

20 września 2007 roku Rada Miejska rozpatrywała (po raz drugi) wniosek Prezesa Sądu Okręgowego w Koszalinie o stwierdzenie wygaśnięcia mandatu ławnika Tadeusza Wołyńca. Pismo Prezes Sądu Okręgowego w Koszalinie Ireny Zbuckiej rozpoczyna się od groźnie brzmiącego stwierdzenia: "wzywam Radę Miejską do usunięcia naruszenia prawa". Dalej Prezes Sądu pisze, że mandat ławnika T. Wołyńca "wygasa z mocy samego prawa, co nie daje Radzie Gminy wyboru". Prezes Sądu zażądała więc od Rady Miasta uchwały zawierającej rozstrzygnięcie, które jest po myśli Prezes Sądu, nie dopuszczając przy tym możliwości innego rozstrzygnięcia. Zawodowi prawnicy, znajdujący się zarówno wśród radnych jak i radców prawnych ratusza, przyjęli pismo z całkowitym zrozumieniem i bez zastrzeżeń podporządkowali się żądaniom Prezes Sądu. Jedyną osobą, która nie mogła pogodzić się z niezrozumiałym zwyczajem głosowania "z nakazu" był radny Stefan Romecki, który zaprotestował już na sesji (TUTAJ) a później wystąpił w tej sprawie do Rzecznika Praw Obywatelskich prof. Janusza Kochanowskiego.

"Trudno powiedzieć, jaki byłby wynik głosowania, gdyby nie kategoryczne rządzanie Prezes Sądu, żeby głosować na TAK" - pisze Stefan Romecki w pismie do RPO. "Nie to jest jednak najważniejsze. Chodzi o to, że po raz pierwszy w życiu i 9 letniej karierze radnego stanąłem przed tak dramatycznym konfliktem sumienia. Z jednej strony staram się zawsze być w zgodzie z prawem, wiedząc jak bardzo jest to ważne z punktu widzenia wychowawczego - jestem kawalerem Orderu Uśmiechu i osobą znaną przez dzieci i młodzież, muszę więc świecić przykładem i dawać przykład poszanowania prawa. Z drugiej strony moje sumienie nie pozwalało mi poprzeć działań, które są następstwem wielkiej niesprawiedliwości jaka spotkała najbardziej zasłużonego dla wolnej Polski koszalinianina Tadeusza Wołyńca, człowieka, który jest moim przyjacielem i co do którego nie mam wątpliwości, że w życiu kieruje się wartościami i postępuje w sposób prawy, szlachetny i uczciwy. Działań, które zapoczątkowali politycy, i które noszą cechy zorganizowanej nagonki na człowieka. Z ciężkim sercem zagłosowałem więc na NIE" (radny nie poprał wniosku Prezes Sądu - dop. red.).

W dalszej części pisma S. Romecki pisze: "Czy w praworządnym kraju, sędzia może pochodzącej z wyboru Radzie Miejskiej, nakazać jak ma głosować? Czy nie doszło tutaj do naruszenia zasady trójpodziału władzy oraz autonomii samorządu? Z drugiej strony - czy radni, którzy nie poddali się rozkazom pani Prezes Sądu i głosowali na NIE, nie naruszyli polskiego prawa?" Na koniec radny stwierdza: "Działanie Prezes Sądu podważyły moje zaufanie do porządku prawnego Rzeczypospolitej."

Przed kilkoma dniami Stefan Romecki otrzymał odpowiedź z biura Rzecznika Praw Obywatelskich. Okazuje się, że miesiąc wcześniej (20 sierpnia br.) Rzecznik "na skutek licznych skarg obywateli" wystąpił do Ministra Sprawiedliwości w tej samej sprawie. W piśmie RPO czytamy:

W rzeczonym piśmie, Rzecznik, analizując status sędziego, asesora i ławnika z punktu widzenia przedmiotowej sprawy, wskazał, że chociaż status każdego z nich jest zupełnie inny, to jednak nie sposób nie zauważyć faktu, że w głosowaniu nad rozstrzygnięciem konkretnej sprawy głos ławnika ma taką samą wagę jak głos sędziego zawodowego. Mając na uwadze wyrok Trybunał Konstytucyjny z dnia 29 listopada 2005 r. (sygn. P 16/04), w którym podkreślono, iż wobec ławników należy stosować wymóg bezstronności i niezawisłości. Rzecznik stanął na stanowisku, że te wymogi powinny zostać wzięte pod uwagę także w projektowaniu procedury odwoływania ławników. Ponieważ obecnie obowiązujące przepisy w żadnym stopniu nie zawierają elementów gwarancyjnych w tym zakresie, a ocena zaistnienia jednej z wymienionych przesłanek w art. 166 § 2 u.s.p. należy wyłącznie do prezesa sądu oraz rady gminy (podkreślenie - red.), w piśmie do Ministra Sprawiedliwości. Rzecznik pozwolił sobie zaproponować wprowadzenie w procedurze odwołania ławnika elementów umożliwiających ławnikowi zajęcie stanowiska i złożenie wyjaśnień oraz zapewnienie udziału w postępowaniu (np. w formie opiniowania) kolegialnych organów sądów powszechnych.
Z odpowiedzi uzyskanej od Pana Andrzeja Kryże, Podsekretarza Stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości, wynika, że podziela on wątpliwości Rzecznika: "(...) należy się zgodzić, iż obowiązująca obecnie regulacja w przedmiocie odwoływania ławnika jest niewystarczająca i może prowadzić do wątpliwości co do rzeczywistego zagwarantowania bezstronności i niezawisłości orzekających ławników".
W piśmie tym przedstawiono propozycję szeregu zmian w u.s.p., które w odmienny sposób ukształtują status prawny ławnika. Między innymi planowane jest rozwiązanie, zgodnie z którym wniosek o odwołanie ławnika jest konsultowany zarówno z radą ławniczą, jak i kolegium sądu - pozwala ono na wypowiedzenie się w tej sprawie wszystkich gremiów odpowiedzialnych za rzetelne sprawowanie wymiaru sprawiedliwości w danym sądzie. Pozytywnie należy także ocenić rozwiązanie niepozwalające na powołanie ławnika do składu orzekającego w konkretnej sprawie po uruchomieniu procedury jego odwołania, a więc w momencie, gdy jego status jest niepewny. Również wprowadzenie wymogu obowiązkowego wysłuchania ławnika przez radę gminy przed podjęciem uchwały w przedmiocie jego odwołania spełnia oczekiwania Rzecznika Praw Obywatelskich.

Mamy nadzieję, iż po pracach w Ministerstwie Sprawiedliwości projektowi temu zostanie nadany dalszy bieg, co pozwoli na pełniejsze zagwarantowanie prawa do rzetelnej procedury sądowej w polskim systemie wymiaru sprawiedliwości - kończy swoje pismo Rzecznik Praw Obywatelskich. Tak więc zastrzeżenia Stefana Romeckiego podzielił zarówno RPO jak i Ministerstwo Sprawiedliwości. Dumni ze swego wykształcenia radni Platformy Obywatelskiej oraz obecni na sali prawnicy - nie usłyszeli niestety tej fałszywej nutki, która zabrzmiała w piśmie Prezes Sądu Okręgowego. Usłyszał ją za to Stefan Romecki, jedyny robotnik na sali obrad koszalińskiej Rady Miejskiej.

Już po otrzymaniu odpowiedzi od Rzecznika, Tadeuszowi Wołyńcowi doręczono postanowienie policji, zatwierdzone przez prokuratora, w sprawie manipulacji jakich - zdaniem T. Wołyńca - dopuścili sie urzędnicy ratusza. Po pierwsze - lokalny dziennik "Miasto", na kilka dni przed posiedzeniem Rady Miejskiej napisał, że mandat ławnika zostanie Wołyńcowi odebrany, przesądzając o sprawie, zanim jeszcze doszło do głosowania. Po drugie, radni otrzymali przed sesją gotową uchwałę (o odebraniu Wołyńcowi mandatu), chociaż jeszcze nie zasiedli do stołu obrad (!!!) Dokument był opatrzony wszystkimi podpisami i pieczęciami urzędowymi. Wołyniec uznał, że jest to działanie polegające na wywieraniu niedopuszczalnej presji na radnych, z których większość (wybierana na zasadzie selekcji negatywnej - według ordynacji partyjnej) robi to, czego żąda od nich prasa, i gorliwie spełnia wszystkie sugestie prezydenta miasta. Prokurator, zatwierdzając policyjny dokument o odmowie wszczęcia śledztwa, podpisał się pod następującym stwierdzeniem: "Ponadto w przedmiotowej sprawie nie powinno odbywać się zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa głosowanie nad odwołaniem pana Wołyńca z zajmowanej funkcji, a jedynie Rada powinna stwierdzić wygaśnięcie mandatu ławnika, a nastepnie powiadomić Prezesa Sądu Okręgowego w Koszalinie". Prokurator poszedł więc jeszcze dalej, niż Prezes Sądu - ona tylko kazała głosować na "tak", prokurator uznał, że decyzja powinna być podjęta bez głosowania! W jaki sposób Rada ma podjąć decyzję i wyrazić swoją wolę, skoro liczy 25 osób? Tego prokurator nie wyjaśnia. Za złej komuny władza namawiała ludzi do "głosowania bez skreśleń", za demokracji władza każe głosować w określony sposób, a nawet domaga się podjęcia decyzji bez głosowania. Prawnicy koszalińscy dokonali nielada wyczynu - wyprzedzili komunę w zbożnym dziele instrumentalizowania prawa. Gratulujemy!

Krzysztof Wojnicki


2007-10-12

Koszalin może przegrać cywilizacyjną szansę

Dzisiejszy "Głos Koszaliński" pisze o podpisanym w Brukseli porozumieniu w sprawie środków unijnych dla Zachodniopomorskiego (835 mln euro). W części artykułu dotyczącej Koszalina czytamy: "12 mln euro na halę widowiskowo-sportową w Koszalinie, 10 mln euro na zbrojenie koszalińskiej strefy ekonomicznej (...) 7,5 mln euro na remont Szpitala Wojewódzkiego w Koszalinie. Ponad 6 mln euro na nową siedzibę Filharmonii Koszalińskiej oraz 9 mln euro na lotnisko w Zegrzu".

Fundusze UE są ogromną szansą na skok cywilizacyjny. Wiekszość samorządów ma pełną świadomość, że ciąży na nich historyczna odpowiedzialność za przygotowanie projektów i wykorzystanie funduszy w taki sposób, by nadrobić opóźnienia cywlizacyjne wobec Europy i dać szansę na normalne życie następnym pokoleniom. Ale większość to nie znaczy wszyscy. Swoją wielką cywilizacyjną szansę przegra Koszalin. To raczej pewne. Między innymi dlatego, że przez lata głosił hasła secesji wobec Szczecina, co jest zasługą koszalińskich polityków, a raczej cynicznych politycznych graczy, zarówno z lewicy jak i z prawicy. Kilka lat temu próbowano powiedzieć panu Mikietyńskiemu, żeby nie wszczynał wojny, bo nie jest ona w interesie Koszalina (TUTAJ). Wszystko na nic, panu Mikietyńskiemu zabrakło po prostu charakteru, żeby przeciwstawić się politycznej poprawności koszalińskich pseudoelit. W Szczecinie dominuje koncepcja, by "wzmacniać peryferia kosztem Koszalina" tzn. głównie dofinansowywać Kołobrzeg, Szczecinek, Białogard i in. Projekty koszalińskie są przygotowane fatalnie, pan Mikietyński i jego ekipa robią wszystko, żeby funduszy nie dostać. Zamiast przygotować projekty realne, związane z budowaniem i poprawianiem infrastruktury miasta i dostosowaniem miasta do standardów współczesności, projekty odzwierciedlają megalomańskie wizje i fantazje pana Mikietyńskiego. Wymienię pokrótce największe zagrożenia.

1. Strefa ekonomiczna. Projekt jest obciążony bardzo dużym ryzykiem, zależy bowiem od spełnienia wielu czynników, na które Koszalin nie ma wpływu - stosunków dwustronnych między UE a Chinami (m.in. wymóg przestrzegania praw człowieka przez Chiny oraz stosowania zasad uczciwej konkurencji - TUTAJ), stosunków dwustronnych między dominującymi w UE krajami a ChRL (we Włoszech, Niemczech i Francji narasta protest wobec zalewu chińszczyzny m.in. z branży tekstylnej). Obecność firm chińskich w strefie może (chociaż nie musi) stać się przysłowiowym gwoździem do trumny, bo urzędnicy UE nie mają zwyczaju finansowego wspierania konkurencji. Przestaje istnieć również podstawowa racja bytu stref ekonomicznych - bezrobocie. Jak wiadomo problemy polskich bezrobotnych rozwiązał rząd brytyjski. W tej chwili w Koszalinie brakuje już rąk do pracy.

2. Lotnisko. Przyznanie Koszalinowi funduszy oznaczałoby, że Szczecin godzi się na stworzenie pod swoim nosem konkurencji. Od lat lotnisko w Goleniowie jest oczkiem w głowie kolejnych ekip rządzących Szczecinem, rozbudowuje się tam infrastrukturę i przeznacza ogromne środki na rozbudowę portu lotniczego z prawdziwego zdarzenia. Jeśli ktoś uważa, że Szczecin założy sobie stryczek na szyję, godząc się na powstanie lotniska dosłownie kilkadziesiąt kilometrów obok, to taki ktoś ma kłopoty z logicznym myśleniem.

3. Szpital. Również jest szansa na to, że stracimy pieniądze. Pan Mikietyński nie chce bowiem remontować szpitala ale budować nowy w ramach partnerstwa publiczno-prywatnego. Na szczęście zareagowali już koszalińscy lekarze i opinia publiczna. Najpierw należy zapewnić ludziom podstawowe usługi zdrowotne i na to powinny pójść środki z UE, a później można budowac prywatne kliniki (np. pan Mikietyński mógłby taka klinikę postawić z własnych pieniędzy).

Reasumując - Koszalin powinien przedstawić projekty realne do bólu, niezbędne dla infrastruktury i właściwego funkcjonowania 100-tysięcznego miasta, wynikające z naturalnych potrzeb miasta i kompensujące wieloletnie zaniedbania cywilizacyjne. Na władzach ciąży ogromna odpowiedzialność, projekty nie moga odzwierciedlać fantazji jednego człowieka, być obciążone wysokim ryzykiem, stwarzać zagrożenia dla czyichś interesów. W drugiej kolejnośći można starać się o fundusze związane z obsługą regionu. Jakie? Władze Koszalina z uporem nie chcą przyjąć do wiadomości rzeczy podstawowej - że Koszalin nie jest i nigdy nie będzie miastem przemysłowym, jest natomiast naturalną stolicą dużego regionu o charakterze rolniczo-turystycznym. Wiedzieli o tym Niemcy, wiedzieli komuniści, nie wie o tym pan Mikietyński. W tym kierunku powinny pójść unijne środki. W tej chwili jeszcze nie jest za późno - ok. 60 proc. wszystkich pieniędzy nadal nie ma przeznaczenia i Szczecin czeka na kolejne projekty. Należy je przygotowac bardzo mądrze i roztropnie (nawiasem mówiąc - one już dawno powinny istnieć). Należy przygotować kilka wariantów realistycznych projektów i prowadzić żmudne, wytrwałe negocjacie z dysponentami środków oraz wdrożyć działania lobbystyczne. Na koniec jeszcze jedna sprawa, której pan Mikietyński również nie zauważa - działania w celu pozyskania środków z UE powinny być popierane przez społeczeństwo, niezbędny jest do tego spokój i konsens społeczny. Pan Mikietyński nie może wywoływać kolejnych wojen domowych i podpalać Koszalina. Sprawa środków nie może byc elementem partyjnych rozgrywek, ale stać się powinna istotnym segmentem strategii społecznej. Urzędnikom w Szczecinie i Unii Europejskiej znacznie trudniej bedzie odrzucić projekty, jeśli będą wiedzieli, że ich decyzje wywołaja niezadowolenie społeczne w Koszalinie; że na pieniądze nie czeka tylko owładnięty wizjami i ambicjami pan Mikietyński, ale społeczeństwo 100-tysięcznego miasta.

(galba07)
głos w dyskusji na forum internetowym GK24


2007-09-29

Gwardia umiera, ale się nie poddaje

Gwardia to klub milicyjny, a więc produkt ustroju komunistycznego - mówią przeciwnicy koszalińskiego klubu piłkarskiego. Ten argument nie przemawia jednak do mojego pokolenia. W dzieciństwie i młodości chodziliśmy na mecze Gwardii regularnie i nigdy nie myśleliśmy w tych kategoriach. To był po prostu nasz klub - Warszawa miała swoją Legię, Chorzów swój Ruch, Zabrze swojego Górnika, Gdańsk swoją Lechię, a my mieliśmy swoją Gwardię. Skojarzenia z wielkimi polskimi klubami wcale nie były aż tak bardzo na wyrost - Gwardia grywała z nimi w Pucharze Polski lub towarzysko i radziła sobie nadzwyczaj dobrze. Jeśli zaś chodzi o milicję, to zapamiętaliśmy ją tylko z jednego meczu - z Lechią Gdańsk - rozgrywanego na stadionie Bałtyku. Wtedy zobaczyliśmy milicjantów ze specjalnych oddziałów, w kaskach z długimi pałkami, którzy nie bez problemów spacyfikowali rzucających butelkami pseudokibiców z Trójmiasta, za co otrzymali rzęsiste brawa od publiczności. To są chyba jedyne skojarzenia związane z "milicyjnością" Gwardii Koszalin. Nie przypominam sobie, żeby kibice kiedykolwiek wypominali Gwardii milicyjne pochodzenie, pamiętam za to, że potrafili wykrzyczeć na meczach, który piłkarz za dużo pije i opuszcza się w treningach. Kiedy Gwardii wyraźnie nie szło na trybunach rozlegały się krzyki: "Znów trenowaliście we Fregacie!".

Gwardia to długa, społecznie akceptowana i rozpoznawalna tradycja koszalińska

Co zatem znaczyło dla nas słowo Gwardia? Dokładnie tyle, ile znaczy dzisiaj - doborowy oddział, waleczny, twardy w boju i nie ustępujący pola przeciwnikowi. Należeliśmy bowiem do pokolenia, które czytywało jeszcze książki, a na ekrany wchodził właśnie film Andrzeja Wajdy "Popioły" z młodym Danielem Olbrychskim w roli Rafała Olbromskiego. Najbardziej znaną i najsłynniejszą gwardią była oczywiście Gwardia Cesarska (Gardie imperiale) - niesamowicie bitna i bohaterska formacja napoleońska, której żołnierze nosili charakterystyczne wysokie czapy futrzane. Do bitwy wkraczała tylko po to, żeby ją natychmiast rozstrzygnąć - ich natarcia nie wytrzymywała żadna armia na świecie. Napoleon kochał swoją gwardię, wielu prostych żołnierzy-warusów znał z imienia. Z tej elity została wydodrębniona jeszcze jedna doborowa jednostka - elita elit - tak zwana Stara Gwardia. W jej składzie walczył słynny polski pułk szoleżerów gwardii, czyli Kozietulski i inni, którzy nosili na mundurach trójkolorową kokardę. Prawdopodobnie też z tej tradycji - francuskiego "tricolore" - wywodzą się gwardyjskie barwy: czerwono-biało-niebieskie. Słynna szarża pod Samosierrą, która otworzyła wojskom cesarskim drogę na Madryt; szarża pod Wagram, która ocaliła wojska napoleońskie przed odcięciem ich od Dunaju; wyprowadzenie cesarza Napoleona Bonaparte z płonącej Moskwy; Berezyna, Lipsk i wreszcie Waterloo znaczyły drogę tego bohaterskiego pułku jazdy. Jego legenda była natchnieniem dla powstających pułków jazdy II Rzeczypospolitej, państwa polskiego odrodzonego w 1918 roku po ponad wiekowej niewoli. Do tej tradycji nawiązywał Józef Piłsudski, formując pierwszy pułk jazdy swoich Legionów pod dowództwem rotmistrza Beliny.

Nie tylko my mieliśmy takie skojarzenia. Pamiętam czasy, kiedy na stadion Gwardii przychodził obywatel z trąbką, dziarsko wygrywając podczas meczu "Marsyliankę". Co ciekawe, w Gwardii zawsze pobrzmiewała jakaś tradycja warszawska, może dlatego, że szwoleżerowie formowali się w koszarach Mirowskich w Warszawie, która swój najpełniejszy wyraz znajdowała w słynnym okrzyku - rozdzierającym stadionową ciszę i budzącym piłkarzy z letargu - "Gwardia nie drygaj!". Ten "warsiawski" klimat wnosił na stadion stały bywalec wszystkich meczów, jegomość z przebarwionym na czerwono nosem, posługujący się żywą gwarą warszawską w brzmieniu sznaps-barytonu z północnej Pragi.

A skoro już jesteśmy przy Warszawie, to warto przypomnieć inny argument używany przez zwolenników likwidacji Gwardii - klub "upadł tak nisko", że nie ma sensu go dłużej utrzymywać. Co w takim razie mają powiedzieć kibice Gwardii Warszawa, klubu znacznie bardziej zasłużonego niż nasza Gwardia, który dzisiaj gra w IV lidze? Słynne "harapagony" zdobyły Puchar Polski, były wicemistrzem kraju, grały w kilku edycjach europejskich pucharów. W Gwardii Warszawa występowały takie gwiazdy piłki nożnej jak Hachorek, Szymanowski, Żmuda, Terlecki, Kosecki, Wdowczyk. Nie przesadzajmy zatem z tym "upadkiem" Gwardii Koszalin. Wszak fortuna kołem sie toczy, piłka jest okrągła, a bramki są dwie - jakby powiedział niezapomniany Kazimierz Górski.

Dla kilku pokoleń koszalinian Gwardia to po prostu kawałek ich życia - dzieciństwa i młodości. Gwardia, to słowo, które wywołuje jakiś dziwny sentyment, jakieś bliżej nieokreślone uczucie, odkrywane przez tych, dla których Koszalin stał się ojczyzną, miejscem urodzenia. To poczucie więzi z Koszalinem i rodzącej się tradycji. Tradycję zaś tworzą nie tylko wydarzenia, fakty, historia, ale także coś mniej uchwytnego - sentymenty, legendy, tęsknoty, tajemnice. Tradycja z kolei, powołuje do życia społeczeństwo. Rządzący Koszalinem pewnie będą zdziwieni jeśli usłyszą, że nowy hipermarket nikogo nie powstrzyma przed wyjazdem z Koszalina na stałe, powstrzyma natomiast grób na cmentarzu, w którym pochowani są rodzice. Pan Mirosław Mikietyński powinien zrozumieć, że groby mocniej wiążą ludzi z ojczyzną, niż hipermarkety. Że poczucie wspólnoty i zakorzenienia jest dla miasta ważniejsze niż plan zagospodarowania przestrzennego. Że dla rozwoju miasta o wiele ważniejsza jest lokalna tradycja, niż kontakty handlowe z Chinami.

Po wojnie Koszalin i okolice zasiedlili ludzie z różnych rejonów kraju - z dawnych Kresów, Galicji, Warszawy i Krakowa. Pierwsza zorganizowana grupa osadników pochodziła z Wielkopolski - z Gniezna. Byli też przybysze z Pomorza, Polski centralnej, Podlasia i Lubelszczyzny. Przyjeżdżali repatrianci z Zachodu i Wschodu. W ramach repatriacji z ZSRR, a później w wyniku akcji "Wisła", na Ziemie Odzyskane przybywała ludność pochodzenia białoruskiego i ukraińskiego. Z Zachodu wracali żołnierze polskich formacji zbrojnych, a z Francji i Belgii przedwojenni emigranci, głównie robotnicy rolni i górnicy. Temu wszystkiemu przyglądali się Niemcy, którzy ostatecznie wyjechali stąd dopiero w połowie lat pięćdziesiątych, a także rodzimi mieszkańcy tych ziem o slowiańskim rodowodzie: Słowińcy i Kaszubi. Słowem, na Ziemiach Północnych i Zachodnich powstawała prawdziwa mozaika narodów, kultur, charakterów, obyczajów i nawyków.

Owa wielokulturowość, stanowiła ogromną szansę na stworzenie dynamicznego i świadomego swych celów społeczeństwa, zdolnego do podejmowania zadań i przyjmowania odpowiedzialności za sprawy publiczne. Problem polegał na tym, że dla pełnego rozwoju społeczeństwa niezbędne są dwa czynniki: wolność i tradycja. Wtedy brakowało jednego i drugiego. Władze komunistyczne zwalczały każdy przejaw integracji społecznej jako niebezpieczny dla systemu. Życie społeczne podlegało koncesjonowaniu, ścisłej reglamentacji i kontroli. Niestety, po roku 1989 sytuacja także nie sprzyjała procesom integracyjnym - wadliwy system polityczny do dziś generuje podziały, zatruwa życie publiczne i oddaje władzę partyjnym biurokracjom. Obywatele izolują się od sfery społecznej i obywatelskiej.

Chociaż dzisiaj nadal nie stworzyliśmy społeczeństwa, to przynajmniej mamy warunki do tego, żeby zacząć je tworzyć - mamy wolność i mamy koszalińską tradycję. Na tych terenach, tradycja Gwardii licząca sobie 60 lat, to tradycja bardzo stara. Nie znam drugiego zjawiska o takim zasięgu i sile społecznego oddziaływania, który łączyłby koszalinian i powodował bicie serc koszalińskich w jednym rytmie. Każda zatem decyzja, która może spowodować zanik lub utratę tej tradycji, uderza w podstawy społeczeństwa i powoduje zerwanie ciągłości polskiej kultury w niemieckim kiedyś Koszalinie. Każda taka decyzja powinna być przemyślana i podjęta z wielką roztropnością.

W ostatniej bitwie Napoleona, pod Waterloo, okrążona gwardia cesarska ginęła w ogniu karabinów i armat. Anglicy wezwali dowódcę gwardii, generała Cambronne, do poddania się. W odpowiedzi usłyszeli słowa, które przeszły do historii i symbolizują dzisiaj honor oraz wierność tradycji: La garde meurt, mais elle ne se rend pas - Gwardia umiera ale się nie poddaje. Historia - jak na mistrzynię życia przystało - zapomniała nazwiska zwycięskiego Anglika, który przywiózł Francuzom ultimatum, zapamiętała natomiast nazwisko starego wiarusa, który przegrał bitwę i zginął, ale ocalił legendę starej gwardii.

Krzysztof Wojnicki


2007-09-09

Archiwum Jana Łowickiego

Niedawno biuro Komitetu Obywatelskiego Miasta Koszalina odwiedził jeden z mieszkańców naszego miasta, przynosząc ze sobą worek dokumentów, na które natknął się podczas remontu mieszkania przy ulicy Kościuszki. Teczki z dokumentami ukryte były w specjalnym schowku, odkrytym dopiero podczas prac budowlanych. Okazało sie, że jest to doskonale zachowane archiwum rodzinne, w którym znajdują się m.in. relacje i fotografie z okresu I wojny światowej, lat międzywojennych i powojennych, różne dokumenty, mapa, wycinki prasowe. Wśród dokumentów odnaleźliśmy wstrząsającą relację z publicznej egzekucji Polaków w Płocku podczas okupacji niemieckiej. Koszaliński radny i wiceprzewodniczący KOMK, pan Stefan Romecki, próbował zainteresować znaleziskiem koszalińskie "instytucje kultury", które dzisiaj tak gorliwie poszukują pomnika Wilhelma. Rozmawiał z dyrektorem muzeum, rozmawiał także z dyrektorem biblioteki miejskiej, próbował sprawą zainteresowac jednego z koszalińskich dziennikarzy. Bez skutku.

Nie wiemy dlaczego nieżyjący już Jan Łowicki (na zdjęciu) - bo do niego należało archiwum - ukrył dokumenty. Nie znamy daty ani okoliczności jego śmierci. Możliwe, że kompletował dokumenty z zamiarem przekazania ich jako pamiątki rodzinnej swoim następcom, ale nagła śmierc udaremniła te plany. Z teczek wyłania się sylwetka Polaka z Pomorza (Ziemia Kaszubska), którego życiorys znaczyły burzliwe wydarzenia, jakie w pierwszej połowie XX wieku stały się udziałem mieszkańców tych ziem. Pan Jan Łowicki pracował przed wojną w magistracie w Bydgoszczy, później w Drohobyczu na polskich kresach, wojnę przeżył w Działdowie i Płocku. Do Koszalina przyjechał w 1946 roku z nakazu pracy. Pracował w Sądzie Grodzkim, prawdopodobnie był również czynny w Straży Pożarnej.

Podajemy dane, które być może umożliwią rodzinie zidentyfikowanie krewnego i odzyskanie dokumentów. Jan Łowicki, urodzony 7 października 1899 roku w Szlachetnej Kamionce, powiat Starogard, na Pomorzu. Z pierwszego małżeństwa z Teresą z Wiśniewskich, miał czworo dzieci - Mieczysława, Henryka, Kazimierza i Wandę. Po przedwczesnej śmierci żony, ponownie zawarł związek małżeński z Leokadią z Kradzieckich, z którą miał troje dzieci - Romana, Edwarda, Leszka. Dokumenty są złożone i zabezpieczone w siedzibie KOMK. Dla rodziny mogą być bezcenną pamiątką, dla nas są wzruszającym świadectwem historii polskiego Pomorza i polskiego Koszalina.

Mimo nagłosnienia sprawy odnalezionych dokumentów, między innymi na forum internetowym Głosu Koszalińskiego, zawierających opis publicznej egzekucji patriotów polskich w Płocku sporządzony przez naocznego świadka, do dzisiaj nikt nie zainteresował się dokumentami. Tymczasem w Koszalinie mamy kilka instytucji, które ustawowo lub statutowo są zobowiązane do gromadzenia i opracowywania świadectw i materiałów stanowiących dziedzictwo narodowe. Pracownicy tych instytucji bardzo gorliwie angażują się w odkrywanie epizodów związanych z pruską i hitlerowską historią Koszalina, mnóstwo czasu poświęcają na zdobywanie stopni naukowych i pisanie artykułów do prasy, zupełnie natomiast nie interesuje ich historia krwią Polaków pisana. Znany koszaliński fotografik i ksiądz humanista potrafią zaalarmować prasę, kiedy w grę chodzi żydowskie dziedzictwo miasta. Cieszymy się z tego, uważamy tą działalność za potrzebną, upominamy się jednak o szacunek i identyczną postawę w stosunku do polskiej historii. W Koszalinie mieszkają Polacy i nasi bracia Ukraińcy - świadkowie tragicznych wydarzeń z lat wojny - i jest to pokolenie, które powoli odchodzi. Dlaczego instytucje miejskie i państwowe, utrzymywane z naszych podatków, nie gromadzą relacji tych osób, dlaczego nie istnieje ani jeden projekt historyczny, którego celem jest ocalenie od zapomnienia historii Polaków, którzy po wojnie, wydziedziczeni ze swoich ziem, przybyli tutaj aby budować polski Koszalin i polskie Pomorze? Władze zajmują się głównie własną promocją, uroczystości patriotyczne pod pomnikami zamieniają się w farsę z bełkoczącym i jakającym się oficjelem na trybunie, zniechęceni koszalinianie od dawna w nich nie uczestniczą. Władze nie przykładają wagi do działań integrujących społeczeństwo, ale w imię celów politycznych dzielą i skłócają różne środowiska, stosują politykę "dziel i rządź". Silne, świadome swej historii i swych celów społeczeństwo, związane pokoleniowo z Koszalinem, nie jest w interesie tych, którzy traktują miasto jak teren postkolonialny, jak trampolinę do dalszych karier. (ah)




Koszalin 2007 | www.komk.ovh.org | © Komitet Obywatelski Miasta Koszalina