Znaczenie wielkości okręgów wyborczych dla wyborów w JOW
Wśród krytyków jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW) są tacy, którzy uważają, że poparcie społeczne dla ugrupowania politycznego określone w skali kraju jest proporcjonalnie rozłożone na wszystkie jego części, czyli zarówno na większe, jak i mniejsze okręgi, a nawet gminy i wspólnoty. W związku z tym nie ma znaczenia, jaki system wyborczy będzie obowiązywał w kraju, jak i to czy będzie to 41, czy 460 okręgów wyborczych. Jeśli PIS ma 40% poparcia w kraju to – obojętne, czy wybory będą proporcjonalne, czy większościowe – i tak zdobędzie ok. 40% poparcia. Zaawansowane przeliczenia matematyczne podpowiadają nawet dokładnie, że fluktuacje w poparciu są odwrotnie proporcjonalne do pierwiastka z ilości elementów, więc PIS może stracić (lub zyskać!) w małych okręgach do 1,5%. Scena polityczna zostaje więc już całkowicie zabetonowana i to na nie wiadomo jak długo!
Tak postawiona teza zawiera jednak w sobie więcej nieprawd i wątpliwości, niż prawd, choć pozornie wygląda na absolutnie niepodważalną. I jest przede wszystkim efektem sformatowania naszej świadomości przez partyjne, a nie obywatelskie i wspólnotowe widzenie rzeczywistości politycznej. Ale po kolei. By wyjaśnić wpływ wielkości okręgów wyborczych w systemie jednomandatowym na jego efektywność i autonomiczność powinniśmy najpierw przyjrzeć się skąd biorą się zmiany w reprezentacji politycznej po wprowadzeniu JOW-ów i jak funkcjonują w nich partie polityczne.
Pierwsze – otwartość systemu
System proporcjonalny, a w szczególności ten z progami wyborczymi jest systemem zamkniętym. Oznacza to, że odbierając bierne prawo wyborcze obywatelom przestaje w pełni odzwierciedlać ich preferencje, a tym samym zamyka się na głos wyborców, kanalizuje go, narzucając mu hasła i interesy korzystne z partyjnego punktu widzenia. Inaczej mówiąc, albo wyborcy nie znajdują kandydatów, na których chcieliby by głosować (a sami nie mogą nimi zostać), albo głosują z konieczności na istniejące partie (tu ma pewne znaczenie może niechęć do utraty głosu, którą często podnoszą sceptycy). W efekcie wyborcy mają umiarkowane zaufanie do systemu wyborczego, jako nieliczącego się z ich zdaniem. Kiedy jednak im oddaje się to prawo efekty bywają zaskakujące.
Najlepszym dowodem tego są zmiany na scenie politycznej we Włoszech. W 1991 i 1993 roku Włosi decydowali w referendach o zmianie ordynacji wyborczej do Izby Deputowanych i Senatu ze 100-proc. proporcjonalnej, na 75% wybieranych w JOW i 25% proporcjonalnie. Dokonali tego druzgocącą większością, bo ponad 95% opowiedziało się za zmianą systemu wyborczego do izby niższej (przy 62% frekwencji), a ponad 82% – do izby wyższej (tu przy 77% frekwencji!). W efekcie po wyborach w 1994 roku, pierwszych po zmianie ordynacji wyborczej powstały nowe partie i bloki parlamentarne, a w parlamencie znalazło się 80% nowych parlamentarzystów. Z dawnej chadecji, która w poprzednim składzie Izby Deputowanych miała 206 reprezentantów w nowej kadencji znalazło się 33, z czego 29 dostało się tylko dzięki puli z wyborów proporcjonalnych. Podobny los spotkał drugą z najważniejszych do tych wyborów partii w Italii – Włoską Partię Socjalistyczną.
Również w Polsce znajdziemy potwierdzenie takich zachowań, choć nie udało się nam jak do tej pory sprawdzić efektów wprowadzenia JOW w wyborach do Sejmu. Jednak wyniki wyborów na wójtów, burmistrzów i prezydentów, będących w istocie wyborami w nierzadko porównywalnych do jednomandatowych w okręgach wyborczych do parlamentu pozwalają na wnioskowanie o analogii zachowań wyborców.
W 2002 roku dwie partie w Sejmie, Platforma Obywatelska i rządząca wówczas wspólnie z PSL-em SLD, postanowiły zmienić ordynację wyborczą do samorządów. Do tego momentu włodarzy samorządowych wybierały rady gmin i miast. Dwie partie na podstawie sobie znanych badań uznały, że mając tak dobre wyniki w ostatnich wyborach parlamentarnych i wprowadzając wybory jednomandatowe na wójtów, burmistrzów i prezydentów bez problemu przejmą rozproszoną władzę w samorządach. Zgodnie ze wspomnianą na wstępie tezą. I cóż się stało? SLD, które raptem rok wcześniej otrzymało ponad 41% poparcie w wyborach parlamentarnych uzyskało tylko 6,5% foteli wójtów, 12% burmistrzów i 24,5% prezydentów. PO, które było drugą siłą parlamentarną w tamtym Sejmie – 0% wójtów, 0,13% (jeden fotel) burmistrzów i 2,83% prezydentów (trzy miejsca). Ponad 70% foteli włodarzy samorządowych we wszystkich trzech rodzajach wyborów samorządowych zdobyli kandydaci bezpartyjni. Co więcej, taka tendencja utrzymuje się do dzisiaj.
Co miały ze sobą wspólnego – oprócz oczywiście weryfikacji poparcia z wyborów proporcjonalnych w wyborach jednomandatowych – te dwa przypadki, czyli włoski i nasz samorządowy polski? Otóż w tym krótkim bardzo, bo przecież tylko dwuletnim okresie miedzy ostatnimi wyborami proporcjonalnymi we Włoszech w 1992 roku, a pierwszymi jednomandatowymi w 1994 nie miało miejsce żadne załamanie gospodarcze, kryzys społeczny czy cokolwiek, co mogłoby wpłynąć na radykalną zmianę preferencji politycznych wyborców. Podobnie było w Polsce, a okres dzielący te wybory był jeszcze krótszy, bo raptem jeden rok.
Te przykłady wskazują, wybory proporcjonalne są w znacznym zakresie fikcją reprezentacji społecznej (a także proporcjonalności, o czym świadczy choćby to, że w brytyjskiej Izbie Gmin jest dwa razy więcej ugrupowań politycznych, niż w polskim Sejmie), tak fikcją jest również zdobywane w nich poparcie społeczne. Zmuszeni do partyjnego sformatowania swoich poglądów i faktycznego głosowania na nieznanych osobiście kandydatów lub po prostu partię w wyborach proporcjonalnych obywatele, gdy tylko uzyskują możliwość głosowania na konkretnego, znanego sobie człowieka przedkładają ocenę personalną nad ocenę polityczną (oczywiście nie odrzucając tej ostatniej).
Powstaje oczywiście pytanie, dlaczego jednak w takiej sytuacji system polityczny ewoluując w stronę dwublokowego, lub dwupartyjnego bardziej, niż przy ordynacji proporcjonalnej zachowuje otwartość i zaufanie wyborców (Brytyjczycy jednoznacznie odrzucili w referendum w 2011 roku możliwość zmiany ordynacji wyborczej – ponad 67% było przeciw)?
Drugie – partyjność w JOW
Jest takie prawo, które mówi, że wybory w JOW w efekcie prowadzą do podziału wpływów i poparcia społecznego miedzy największe, najczęściej dwa największe, w kraju ugrupowania polityczne. To prawo Duvergera, francuskiego naukowca i polityka. Mówi ono, że „wybory większością względną prowadzą do systemu dwupartyjnego z wymieniającymi się wielkimi i niezależnymi partiami”. Kluczowym słowem tutaj jest słowo „prowadzą”. Duverger sformułował to prawo na podstawie analizy funkcjonowania systemów politycznych opartych właśnie na wyborach FTPT (First Past The Post), czyli klasycznych wyborach jednomandatowych, w jednej turze, gdzie zwycięża kandydat, który po prostu, bez żadnych dogrywek, otrzymuje od wyborców w swoim okręgu najwięcej głosów. Aby nie oddać zwycięstwa pojedynczym kandydatom albo małym ugrupowaniom (ale o twardym elektoracie) zwolennicy podstawowych nurtów politycznych muszą się jednoczyć i wspólnie wystawiać najpopularniejszych w danym okręgu kandydatów. Polaryzacja z tym związana prowadzi w efekcie do ukształtowania się dwóch partii lub bloków wyborczych. Po wielu kadencjach, w miarę krzepnięcia tworzy się układ dwupartyjny – jak w Wielkiej Brytanii – lub dwóch bloków, sojuszy politycznych – jak w przywoływanych już Włoszech (tam politycy w momencie zmiany ordynacji od razu zdali sobie sprawę, że należy tworzyć możliwie najszersze bloki polityczne i powstały centrolewicowe Sojusz Postępowców/Drzewo Oliwne i centroprawicowy Biegun Wolności (późniejsza Forza Italia), odsyłając w zdecydowanej większości na karty historii dotychczasowe, dominujące, ale niepotrafiące się zmienić i porozumieć partie polityczne, które i tak przegrały w nowym porządku wyborczym).
Naprawdę jednak nowe byty polityczne krzepły dopiero w kolejnych wyborach parlamentarnych. Wyborcy we wspólnotach, czyli małych okręgach wyborczych w swojej masie mają raczej tendencje do popierania kandydatów niezbyt mocno odbiegających poglądami i propozycjami od szeroko rozumianego centrum. I to nawet nie dlatego, że są tak zachowawczy, tylko dlatego, że wybierają nie reprezentanta partii, a najlepszego z danej wspólnoty, jej reprezentanta. Trudno głosować na kogoś, kto deklaruje, że z jakiegokolwiek powodu, czy w imię jakiejś ideologii będzie prześladował naszych sąsiadów. Musi to więc być człowiek, który rozumie i ma zamiar uwzględniać zdanie jeśli nie wszystkich, to przynajmniej znacznej większości swoich wyborców. Tak działa system amerykański. Kongresmeni spotykają się przed wyborami z wszelakimi grupami społecznymi w swoim okręgu wyborczym, starają się pozyskać głos każdej, choć trochę liczącej się społeczności. Zdecydowana większość nie mówi – jestem reprezentantem takich lub takich. Mówi jestem reprezentantem wszystkich mieszkańców okręgu.
Mechanizm, który wyłania dwie największe siły polityczne doskonali się przez kilka kadencji w funkcjonujących już JOW-ach. Ten zwykle trwający latami proces wzmacnia i system polityczny – stabilizując go – i poczucie obywateli, co do reprezentatywności ich ciał przedstawicielskich.
Skoro partie w systemie jednomandatowym nie tylko trwają, ale jeszcze z latami rozwijają się, to musi być jakaś przyczyna, dla której partie w systemie JOW potrafią lepiej reprezentować wyborców, niż partie w systemie proporcjonalnym.
Partie polityczne funkcjonujące w systemie proporcjonalnym są z reguły scentralizowanymi, nierzadko wodzowskimi tworami, gdzie ścisłe kierownictwa decydują o tym, kto i gdzie będzie je reprezentował rozdzielając możliwości startu na swoich listach wyborczych. Liczy się bowiem szyld. Czyli krótko mówiąc, to partie są oferentami mandatu poselskiego.
Zupełnie inaczej wygląda sprawa z partiami działającymi w ordynacji większościowej. Ich poparcie w społeczeństwie tylko po części bierze się z atrakcyjnego, nowego, czy oczekiwanego programu. Drugą stroną tego poparcia są konkretni kandydaci na posłów w swoich okręgach. Oni tam są twarzami tego programu. Po to jednak, by taki program uzyskał poparcie ich wyborców oni sami muszą być atrakcyjni, przekonywający. Nie wystarczy dobry program partii by zagłosować na konkretną, reprezentującą go postać. Postawienie krzyżyka przy nazwisku tego jedynego, to nie tylko powiedzenie: tak chcę reformy prawa karnego, czy podatkowego. To przede wszystkim powiedzenie: znam Cię i ufam Ci, Ty jesteś jednym z najlepszych z nas i będziesz moim/naszym reprezentantem. A będziesz nim również dlatego, że podzielasz istotną część moich poglądów przy okazji. To zupełnie inna sytuacja, niż taka gdzie dostajemy listę kandydatów partii i głosujemy ze świadomością, że po prostu wybieramy określone postulaty polityczne, bo te postaci, które znalazły się na niej to taki dodatek w pakiecie. To sytuacja, w której, ten, który startuje nie idzie po należne mu głosy, bo jest członkiem partii. On wnosi znaczną, czasami zdecydowaną większość wiana głosów wyborców w swoim okręgu i tym samym on staje się oferentem mandatu dla partii.
W związku z tym znaczna część parlamentarzystów, to są mocne, twardo umocowane, bo mające poparcie swoich wyborców (ale odpowiedzialne, bo mające perspektywę rozliczenia przez nich) postaci polityczne. W efekcie zupełnie inaczej buduje się i funkcjonuje partia polityczna w JOW. To jest partia budowana wpływami, poparciem uzyskiwanym przez parlamentarzystów, którzy do niej przystępują. To zarazem nie jest ugrupowanie popularne znajomością kanapy – nawet szerokiej – z kilkoma czołowymi, reprezentującymi program politykami, którego moc jest rozwijana za pieniądze podatników poprzez rozbudowę aparatu i rozdawnictwo stanowisk w instytucjach państwowych.
Trzecie – wielkość okręgów wyborczych
Teraz możemy odnieść się do wielkości okręgów. Dopiero teraz, bowiem bez zrozumienia, co zamykają wybory proporcjonalne, a co otwierają jednomandatowe nie można zrozumieć, dlaczego wielkość okręgów ma tak istotne znaczenie i dlaczego nie da się tak wprost zastosować podstaw statystyki i fizyki statystycznej do JOW-ów, a szczególnie do zmiany ordynacji w Polsce.
Okręgi, w których organizuje się jednomandatowe wybory w swym założeniu miały być odzwierciedleniem wspólnoty lokalnej. Wybory w nich miały przede wszystkim służyć pewnemu jej ukonstytuowaniu przez wybór reprezentanta, czyli osoby z kręgu najlepszych, najmądrzejszych, najgodniejszych we wspólnocie delegowanej do przedstawiania jej stanowiska w gremiach reprezentujących wszystkie takie wspólnoty w kraju, czyli parlamentach stanowiących prawa.
Już to założenie wskazuje, że wybory jednomandatowe nie są jakimś lepszym lub gorszym systemem wyborczym. To instytucja chroniącą trwałość wspólnoty, potwierdzająca jej istnienie i konstytuująca ją tak jak wybór króla w ustroju monarchii konstytucyjnej. Jeśli wybieramy spośród siebie umownego „najlepszego”, to znaczy stanowimy pewną całość, a jego zadaniem jest możliwie najlepsze reprezentowanie członków wspólnoty. I oni – niezależnie od zaufania, jakie w nim pokładają – z tego reprezentowania go rozliczą. Wybory proporcjonalne są wyborami interesów grupowych, a nie wspólnoty, jako całości i jako takie rozbijają trwałość wspólnoty, zabierają jej konstytutywność.
To jednak nie oznacza, że wybory proporcjonalne są złem i należy je wykreślić z politycznego doświadczenia i praktyki. One tylko definiują inne wartości, niekonieczne korzystne (często zdecydowanie niekorzystne) dla wspólnoty, ale też często przez wspólnotę nie zauważane, bądź ignorowane lub odrzucane. Dlatego po zagwarantowaniu wyborów w JOW w Sejmie warto rozważyć wyprowadzenie JOW-ów z Senatu (również dlatego, że są tam mniej reprezentatywne, niż sejmowe właśnie z powodu wielkości okręgów wyborczych) i wprowadzenie wyborów proporcjonalnych, jako tych, które zagwarantują reprezentację w izbie wyższej interesów grupowych właśnie. Po to, by posłowie wybrani w JOW – z natury tego wyboru centrowi i koncyliacyjni, by najpełniej realizować wspólny interes wszystkich wspólnot – byli kontrolowani i korygowani przez senatorów pod kątem uwzględniania w procesie ustawodawczym interesów grupowych i najrozmaitszych mniejszości. Tym też sposobem Sejm i Senat nie dublowałyby się w swojej pracy – każda z izb zwracałaby uwagę na inne aspekty problemów ustrojowych i rozstrzygnięć ustawodawczych.
Reprezentacja wspólnot lokalnych jest istotą reprezentacji parlamentarnej. Tym samym wielkość ma kluczowe znaczenie w odniesieniu do wspólnoty lokalnej tworzącej okręg wyborczy. Przyjmuje się, że powinna ona oscylować przy 60-80 tys. ludzi często skupionych wokół jednego większego ośrodka miejskiego (dzisiaj będącego siedzibą powiatu). Mają oni szereg wspólnych interesów, wspólnych przedsięwzięć i inicjatyw, więzi wynikające ze wspólnego, często od pokoleń zamieszkiwania, w istocie nieźle się znających (teoretycznie poprzez 3 krąg znajomych znamy lub możemy znać wszystkich mieszkańców). Oczywiście nieco inaczej wygląda to w dużym mieście, ale idea jest ta sama. Również kampania wyborcza w tak niewielkim okręgu zupełnie inaczej może wyglądać. Nie ma potrzeby masowej reklamy wyborczej w mediach lokalnych, czy tym bardziej centralnych, a nawet na billboard’ach. Każdy kandydat może się starać dotrzeć bezpośrednio do znacznej części wyborców w okręgu (są kraje, gdzie reklama wyborcza przy wyborach jednomandatowych jest zakazana) – spotkanie z 5 tysiącami wyborców pozwoli dotrzeć z prawie bezpośrednim kontaktem do 15-20 tysięcy mieszkańców, a więc nawet 1/3 wyborców w okręgu. Dzięki temu sam proces wyborczy służy kontaktom i budowaniu więzi we wspólnocie, nawet nie tylko akt wyborczy. Dzięki temu kampania jest i znacznie tańsza, i znacznie bardziej pożyteczna i prawdziwa.
Krytycy i sceptycy podnoszą często, że wybory do Senatu w Polsce potwierdzają, iż wielkość okręgów nie ma znaczenia. Casus Senat ma jednak dwa haczyki, przy czym jeden z nich jest bardziej znany, a drugi prawie wcale. Ten pierwszy to właśnie wielkość okręgów w wyborach do Senatu – mają one po 350-400 tysięcy mieszkańców. Przy takiej wielkości okręgu mało realne jest, by bezpośrednio lub pośrednio nawet znać kandydata na senatora. Nie da się też skutecznie prowadzić kampanii wyborczej w postaci spotkań przedwyborczych i od drzwi do drzwi – procent wyborców, do których może dotrzeć kandydat w ten sposób jest zbyt mały, by dał znaczący efekt. Musimy się zdać na media, reklamę i gwarancje organizacji, komitetu wyborczego, który wspiera kandydata, czyli najczęściej na partię. Wchodzą więc w grę znaczne pieniądze, interesy i wpływy. Opinię o kandydacie wyrabiamy sobie w sposób zapośredniczony, bo inny nie jest nam prawie dostępny. Dlatego wszyscy kandydaci w tak dużych okręgach stają w szranki konkursu piękności pod dyktando mediów i reklam.
Ale oczywiście nawet w takiej sytuacji kandydaci niezależni, czy z komitetów wyborczych niezwiązanych z wiodącymi partiami mogą mieć nadal duże szanse. Mogą to być bowiem postaci znane w swoim okręgu, szanowane i/lub mające jakiś istotny dorobek życiowy oraz zawodowy. Czasami takim osobom nawet brak szyldu partyjnego pomaga. I z takich kręgów nierzadko właśnie rekrutują się senatorowie.
Niestety – i tu jest ten drugi haczyk – twórcom kodeksu wyborczego nie zależało na tym, by do izby wyższej dostawały się postaci niezależne. Ustawa została tak skonstruowana, że pomimo pozornie równego startu w jednomandatowym okręgu kandydatom na senatorów z komitetów wyborczych partii politycznych pozwala na rozpoczęcie kampanii wyborczej na 3 miesiące przed wyborami, natomiast kandydatom spoza tych komitetów na 1 miesiąc. Co więcej, dzięki zsumowanej puli limitów wydatków na kampanię wyborczą kandydatów na posłów i senatorów dla komitetów wyborczych partii politycznych, partyjni kandydaci do Senatu dysponowali kilkakrotnie wyższym limitem wydatków na swoje kampanie niż kandydaci niezależni.
Ktoś mógłby powiedzieć, ze kiepskiej baletnicy przeszkadza nawet rąbek u spódnicy. Tylko, że ten rąbek w tym wypadku to ciężki, żelazny łańcuch. Konkurowanie kandydata z komitetu partyjnego i kandydata niezależnego przypomina w tej sytuacji wyścig, w którym pierwszy z kandydatów ma do dyspozycji pendolino, a drugi zwykły skład kolei regionalnych, przy czym ten pierwszy ma przejechać z Krakowa do Warszawy w 3 godziny, a ten drugi w godzinę. Trudno się więc dziwić, że w takich okolicznościach do Senatu dostało się tylko 3 niezależnych senatorów.
Tak więc wybory w małych jednomandatowych okręgach:
- lepiej odzwierciedlają zmiany i preferencje w lokalnych wspólnotach,
- preferują interesy wspólne i pomagają się wykształcać wspólnym stanowiskom lokalnych zbiorowości,
- wzmacniają lokalne wspólnoty i więzi między ich mieszkańcami,
- wymuszają aktywność mieszkańców wspólnot lokalnych,
- preferują lokalnych liderów, osoby zaufania publicznego we wspólnotach,
- skłaniają kandydatów na reprezentantów do takiego konstruowania oferty wyborczej, by służyła ona możliwie największej liczbie wyborców we wspólnocie,
- zmieniają sposób tworzenia i działania partii politycznych oraz kompetencje gremiów kierowniczych,
- zmieniają sposób wyszukiwania kandydatów na reprezentantów partii politycznych w okręgu.
Remigiusz Zarzycki
Remigiusz ZARZYCKI (ur. 1957) – 25 lat pracy w public relations, dziennikarstwie, reklamie. Długoletni uczestnik Ruchu JOW.