Kto winny? – czyli lustracja procesu prywatyzacji
Obecnie, kiedy w kraju lustracja polityczna jest tak popularna, może powinniśmy zlustrować również proces prywatyzacji.
Trzeba to zrobić ze względu na niekończące się oskarżenia pod adresem Leszka Balcerowicza o to, że rozdał majątek Polski. Przypomnijmy sobie, jak proces prywatyzacji przebiegał na początku lat 90. Prowadzono wszystko bardzo „fachowo”. Do wyceny firm zatrudnieni zostali zachodni eksperci, aby uniknąć podejrzeń o korupcję. Wyceniane zakłady były stare, a maszyny zużyte, więc szacunki były niskie i nikogo to nie dziwiło. Niestety mało kto w Polsce wiedział, poza ekonomistami wykształconymi na Zachodzie, jak należy prawidłowo obliczać wartość firmy, która nie przynosi zysku. Otóż na wartość firmy składają się nie tylko jej zasoby materialne, ale przede wszystkim pozycja na rynku, liczba klientów, obroty i potencjalne zyski, czyli tzw. niematerialna wartość firmy, określana w Anglii terminem goodwill.
Znaczenie tego terminu wytłumaczę na fikcyjnym przykładzie firmy podobnej do Coca-Coli, która z jakiegoś powodu poniosła straty w ostatnim roku. Firma ta nie ma własnych zakładów produkcyjnych i wszystko produkują kontrahenci, a pomieszczenia biurowe są wynajęte. Przy tym rozwiązaniu, aktywa firmy są bliskie zeru. Jednak firma, o której mowa, posiada miliony klientów na całym świecie i ma zarejestrowany znak handlowy (logo), dlatego każdy, kto chciałby ją kupić, musiałby za nią zapłacić wiele miliardów dolarów, a w jego księgach finansowych poniesione koszty wpisane byłyby właśnie pod pozycją goodwill.
Ocena wartości goodwill jest bardzo subiektywna. Powinni jej dokonywać eksperci, którzy bardzo dokładnie znają sytuację marketingową firmy w kraju. Niestety w czasie prywatyzacji prawdopodobnie nikt oceniał wartości goodwill sprzedawanych przedsiębiorstw. W ten sposób wiele znanych polskich firm sprzedawano poniżej ich faktycznej wartości, np. za 10-20 milionów dolarów, podczas gdy ich wartość rynkowa (goodwill) wynosiła 10 razy więcej. Dlatego można powiedzieć, że prywatyzacja przypominała bardziej oddanie niż sprzedaż majątku.
Argument, że nikt nie dałby więcej – ze względu na ówczesne ryzyko inwestowania – jest słuszny. Firmy te były zaniedbane, niedoinwestowane, na ogół deficytowe, stanowiły ciężar dla budżetu i całego społeczeństwa, więc dlatego trzeba było pozbyć się ich jak najszybciej. Oczywiście decydenci chcieli szybkiej poprawy ekonomicznej i zdławienia inflacji, więc wybrali to rozwiązanie, ponieważ nie widzieli innego wyjścia z sytuacji.
Alternatywne rozwiązanie
Oczywiście musimy zgodzić się z argumentem, że wtedy nikt nie zapłaciłby więcej za przedsiębiorstwa znajdujące się w stanie rozkładu, działające w kraju o niestabilnej sytuacji politycznej. Czy zatem było inne rozwiązanie? Przyjrzyjmy się, jak rozwiązano ten problem w byłej NRD. Niemcy stworzyli instytucję nazwaną Treuhand – towarzystwo powiernicze, które przejęło bezpośrednią kontrolę nad ponad 8000 firmami, a kierowało prywatyzacją około 14000 firm. Swoje działania rozpoczęli od doprowadzenia firm zaniedbanych – lecz posiadających duży potencjał (goodwill) – do lepszego stanu, sprowadzając ponad 1200 menedżerów z Zachodu. I nie chodziło o inwestycje, ale o uporządkowanie firmy tak, aby jej wartość była widoczna dla potencjalnych inwestorów. Po kilku latach takich działań przystąpiono do sprzedaży, ale firmy miały już znacznie większą wartość. Oczywiście dotyczyło to tylko znaczących zakładów produkcyjnych. Około 20 procent mniejszych przedsiębiorstw Niemcy oddali w ręce lokalnych menedżerów, często za symboliczną markę. Z jednej strony miało to na celu zapewnienie zatrudnienia, a z drugiej strony utrzymanie tych firm w rękach niemieckich. Przynależność kierownictwa do partii komunistycznej w poprzednie epoce, nie wykluczała ze skorzystania z tego przywileju.
Tym, co różniło działania w Polsce i RFN, był dobór zagranicznych inwestorów. Niemcy dopuścili do inwestowania tylko duże i znane firmy, takie jak: Coca-Cola, Elf Aquitaine czy Asea Brown Boveri. Musieli również wynegocjować dobre ceny sprzedaży, ponieważ zagraniczni inwestorzy kupili tylko 8 proc. firm, ale ich wkład przekroczył 20 proc. wszystkich inwestycji we wschodnich Niemczech. Niemcy bardzo niechętnie sprzedawali firmy zagranicznym inwestorom. Pamiętam, jak gazety angielskie narzekały, że utrudniali firmom angielskim inwestowanie w Niemczech. Chodziło o to, że nie chcieli, aby zagraniczne firmy za „psie pieniądze” przejęły walory niemieckie i usadowiły się na ich rynku. Woleli oddać za darmo te walory niemieckim menedżerom lub firmom zachodnioniemieckim.
Chociaż nie mieliśmy takich zasobów i musieliśmy liczyć wyłącznie na własne siły, jednak można było próbować pójść drogą niemiecką, tzn. usprawnić duże, wartościowe zakłady produkcyjne przed ich prywatyzacją. Można było sprowadzić menedżerów z Zachodu, aby usprawnić, powiedzmy, 100 zakładów o największym potencjale. Gdyby wówczas stworzono odpowiednie warunki dla menedżerów, znalazłoby się wielu chętnych do przyjazdu do Polski. Oczywiście ich wynagrodzenia byłyby wysokie, ale i korzyści dla kraju byłyby olbrzymie. Po kilku latach nowoczesnego zarządzania, inwestorzy zapłaciliby wielokrotnie więcej za firmy o ustalonej pozycji marketingowej.
Konsekwencje przyśpieszonej prywatyzacji
Jedną z poważnych konsekwencji polskiej polityki prywatyzacyjnej było otworzenie drzwi dla kapitału zagranicznego, co ułatwiło zagranicznym firmom przejęcie kontroli nad rynkiem, uniemożliwiając tym samym powstanie i rozwój firm polskich. Argument, że pozbycie się deficytowych firm było bardzo korzystnym rozwiązaniem dla Polski, jest bardzo zwodniczy. Bez wątpienia było to rozwiązanie korzystne dla skarbu państwa, ale bardzo krótkowzroczne. W chwili, gdy rynek jest zdominowany przez dwie-trzy silne firmy zagraniczne, firma polska, startując od zera, nie ma szans na przebicie się i zajęcie silnej pozycji. Musimy zrozumieć, że firmy zagraniczne mają ogromne marketingowe doświadczenie i olbrzymie zasoby finansowe, dlatego bardzo łatwo usuną słabego konkurenta z rynku.
Do najbardziej negatywnych aspektów zagranicznych inwestycji w Polsce należy wywożenie z kraju wartości dodatkowej, wytworzonej przez pracowników. Wyprowadzanie z kraju wartości dodatkowej powoduje, że nie powstaje rodzimy kapitał potrzebny do dalszego rozwoju. Znaczy to, że dany kraj pozostanie uzależniony od zagranicznych inwestorów na bardzo długo.
Co nam zostaje?
Polska prywatyzacja nie wymagała trudnych decyzji biznesowych, umiejętności zarządzania zakładami, szukania pieniędzy na inwestycje, wynajdywania odpowiednich menedżerów. Politycy z natury chcą szybkich i dobrych wyników, aby zapewnić sobie popularność. Nie są zainteresowani rozwiązaniami długofalowymi, gdyż prawdopodobnie nie doczekaliby (w sensie własnego udziału w polityce) ich osobiście. Naród chciał szybkiej poprawy po latach komunistycznych rządów, nie rozumiejąc, że ciężkie czasy są dopiero przed nami. Nikt nie myślał o konsekwencjach podejmowanych decyzji, gdyż mało kto wiedział o zasadach rozwoju przemysłu, o postępie technicznym, o tym, jak kraj powinien się rozwijać. Wiara, że zagraniczni inwestorzy przyniosą dobrobyt, jest jednym ze złudzeń trudnych do wyperswadowania, ponieważ gdy je utracimy, to co nam pozostanie?
Artykuł został opublikowany w magazynie „Obywatel” nr 4 / 2006 (30). Fotografia i podpis pochodzą od redakcji portalu KOMK.
Wojciech K. Kulczyk (ur. 1940) – po ukończeniu studiów na Wydziale elektroniki Politechniki Warszawskiej i krótkim okresie pracy naukowej w PAN wyjechał w 1965 r. do Afryki Południowej. Następne koleje losu rzuciły go do Anglii, gdzie po uzyskaniu doktoratu kontynuował badania naukowe na Uniwersytetach w Surrey i Londynie. Przez wiele lat pracował w przodujących technicznie firmach, jak Xerox, Eurotherm, Schlumberger i Weston Aerospace jako pracownik naukowy i menedżer biur rozwojowych odpowiedzialnych za wdrażanie najnowszych technologii. Zajmował się również marketingiem produktów technicznych w wielu krajach rozwijających się i przez kilka lat pracował jako dyrektor firmy wprowadzającej najnowsze urządzenia techniczne do przemysłu portugalskiego. Obecnie pracuje jako konsultant dla przemysłu lotniczego w Anglii.
Komentarz do artykułu na portalu Salon24.pl
Styk polityki i biznesu rodzi wiele patologii a korupcja przybiera tam różne często bardzo finezyjne formy które określić można mianem kryptokorupcji. Klasycznym przykładem tego typu zjawiska może być cyniczne czerpanie korzyści z mienia państwowego przez polityków a zwłaszcza urzędników Ministerstwa Skarbu Państwa związane z możliwością obsadzania przez nich rad nadzorczych. Proceder ten zapewnia im systematycznie miesięczne dochody równe ministerialnym czy poselskim pensjom a czasem nawet wyższe niż uposażenie Prezydenta RP.
Od wielu lat obowiązującym standardem jest, że wszyscy urzędnicy Ministerstwa Skarbu Państwa (w tym także sekretarki panów ministrów i dyrektorów departamentów) pobierają oficjalną pensję i dodatkowo są członkami 2 rad nadzorczych co łącznie daje im miesięczne dochody netto w granicach ok. 10 000 zł., a często nawet znacznie więcej (wynagrodzenie z ministerstwa ok. 4 000 .zł. plus owe dwie rady po 3 000 zł. każda). Bywają jednak rady dla wybrańców gdzie za „zasiadanie” czyli za kilka wizyt w roku można dostawać miesięcznie nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych – chodzi tu głównie o banki i inne duże firmy z symbolicznym udziałem Skarbu Państwa utrzymywanym tylko po to aby ktoś był w radzie.
Prywatyzacja od 19 lat jest prowadzona z zapałem godnym lepszej sprawy a rad jakoś nie ubywa. Od wielu lat również dla naiwnych organizowane są egzaminy i kursy dla kandydatów na członków rad nadzorczych a monopol na tą „działalność” mają ministerialni urzędnicy a za jeden egzamin każdy z nich bierze ponad 3000 zł. (to doliczmy do pensji i rad gratyfikację za 2-3 egzaminy to nam wychodzi nawet 20 tys. zł miesięcznie) Oczywiście nikt niczego przydatnego do pracy w biznesie tam się nie nauczy bo „wykładowcy” najczęściej samodzielnie nawet kiosku nie prowadzili, a ponadto i tak jest to zbędny wysiłek w sytuacji gdy bez politycznych układów lub pracy w ministerstwie w żadnej radzie nikt nie zasiądzie.
Na lokalnym szczeblu wojewodowie także na siłę trzymają u siebie firmy państwowe mimo, że powinni je dawno przekazać ministrowi i z uporem maniaka je „naprawiają” przy pomocy (a jakże by inaczej) „swoich” rad.
Ten proceder pasożytowania na sektorze publicznym trwa nieprzerwanie mimo, że jest to czynnik bardzo demoralizujący zarówno klasę polityczną jak i urzędników. Gdyby komuś naprawdę zależało na państwowych aktywach które przecież generują dochody budżetowe to nadzór właścicielski by się odbywał w imieniu Skarbu Państwa na podstawie udzielanych pełnomocnictw a delegowani i działający w imieniu właściwego ministra urzędnicy zasiadali by w radach nadzorczych w ramach swoich obowiązków służbowych jako przedstawiciele organu na którym ciąży konstytucyjna odpowiedzialność za efekty jego działania.
Dotychczasowa praktyka rozmywa jakąkolwiek odpowiedzialność zarówno administracji rządowej jak i praktycznie członków tych rad za skutki ich „radosnej twórczości” oraz powoduje taką oto sytuację, że członkowie rad mają często dylemat czy w radzie reprezentują ministra, czy w ministerstwie spółkę?
Czesi, Węgrzy Niemcy i cała reszta byłych „demoludów” już dawno sprawy te załatwiła ale oni nie wpadli na pomysł, że z mienia państwowego można tak długo i tak dobrze żyć.
Jest to jeden z wielu przykładów z jakimi mamy doczynienia na codzień kiedy to administracja i politycy tworzą rozwiązania które są wygodne i opłacalne jedynie dla nich samych mimo, że obiektywnie są złe a wręcz nawet bardzo szkodliwe.
Efektem takich i podobnych praktyk nastawionych na „kumulację kapitału” ( prywatnego ) polityków i urzędników jest powszechna niemoc przy realizacji czegokolwiek sensownego jak np. budowa autostrad, reprywatyzacja, czy zracjonalizowanie wyjątkowo pogmatwanych regulacji z zakresu prawa działalności gospodarczej.
Reszta na blogu zapraszam – kotek.salon24.pl
Kłusownik