Biskup Ignacy Jeż (1914 – 2007)
Świadek historii, więzień obozu koncentracyjnego w Dachau, pierwszy biskup diecezji koszalińsko- kołobrzeskiej, twórca najważniejszych instytucji diecezjalnych, przyjaciel Jana Pawła II, Honorowy Obywatel Koszalina, kawaler "Orderu Uśmiechu". Człowiek, który był niekwestionowanym autorytetem dla mieszkańców Pomorza Środkowego, bez względu na stosunek do religii i wyznawane poglądy.
Przyszedł na świat w Radomyślu Wielkim koło Mielca, 31 lipca 1914 roku. Następnego dnia wybuchła I wojna światowa. "Rzeczywiście, urodziłem się dosłownie w przeddzień pierwszej wojny światowej, ale proszę mi wierzyć, że to nie z mojego powodu ona wybuchła" – żartował często. Na chrzcie dano mu imię Ignacy, bo w dniu jego urodzin przypadała rocznica śmierci św. Ignacego Loyoli, reformatora Koscioła i założyciela zakonu jezuitów. Od imienia Ignac (łacińskie ignis – ogień) przyjął również zawołanie biskupie – Veni ignem mittere (Przyszedłem ogień rzucić). Tymczasem wojna rozgorzała na dobre i rodzina Jeżów wraz z małym Ignacym została ewakuowana na Morawy, co już wówczas znamionowało styl życia przyszłego biskupa – niezwykłą ruchliwość i częste zmiany miejsca pobytu.
BP IGNACY JEŻ – artykuł dostępny jest również na stronie prezentacyjnej.
Rodzice, ojciec – Jan, urzędnik sądowy i matka – Jadwiga, z domu Liszkowska, zapewnili mu religijne i patriotyczne wychowanie. "Ojciec niesłychanie solidny i pracowity, rozmiłowany w porządku, który narzucił domowi, ale w sposób który wszyscy zaakceptowali. Mama pilnowała domu, kuchni i dzieci" – wspominał rodziców mając już 91 lat. Z domu wyniósł niezachwiane przekonanie, że rodzina jest najważniejsza: "Z perspektywy mego długiego życia widzę, że w większości szczęście człowieka bierze się z domu, a nieszczęście z jego braku".
Naukę szkolną rozpoczął w Ostrowie Wielkopolskim, gdzie chwilowo zamieszkali jego rodzice. "Pamiętam tylko jedno, że gdy mnie prowadzono do szkoły, zanosiłem się od płaczu, widocznie instynktownie wyczuwając, że to będzie trwało 12 długich lat" – opowiadał z właściwym sobie poczuciem humoru. Później rodzina przeniosła się do Katowic. Bez większego trudu zaliczał kolejne stopnie edukacji. Z dzieciństwa zapamiętał kilka wydarzeń, które pozwoliły mu nabrać przekonania, że istnieje jakaś siła kierująca światem i ludzkimi losami. Jako 12-letni chłopiec widział zdarzenie, które wryło mu się w pamięć i później często do niego wracał. Kilkumiesięczne niemowlę wypadło z okna trzeciego piętra i kiedy miało już uderzyć o kamienny bruk, niespodziewanie… wpadło do worka przechodzącego właśnie "szmaciorza". W młodym Ignacym powoli dojrzewała decyzja do kapłaństwa. "Od dawien dawna towarzyszyła mi myśl, by pójść na teologię. Byłem chłopcem spokojnym, do kościoła lubiłem chodzić, podobała mi się liturgia, chociaż ministrantem nigdy nie byłem. Należałem do Sodalicji Mariańskiej w gimnazjum i miałem do Matki Boskiej nabożeństwo szczególne, można powiedzieć czysto osobiste". W maju 1932 roku zdał maturę w katowickim gimnazjum im. Adama Mickiewicza. Zanim wstąpił do seminarium postanowił porozmawiać o tym z ojcem. Ten nie stawiał przeszkód, poza jednym warunkiem: "Jak się zdecydujesz to trzymaj się potem tego… żebyś potem sutanny nie zdejmował". I tak trafił do Krakowa, gdzie wówczas znajdowało się Śląskie Wyższe Seminarium Duchowne. Równolegle podjął studia na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Jagiellońskiego, uzyskując w 1937 roku tytuł magistra teologii.
Okres krakowski wspominał zawsze z sympatią i pewną nostalgią: "Wykłady mieliśmy na Uniwersytecie Jagiellońskim, który miał Wydział Teologiczny obsadzony naukowymi powagami, niektórzy najwyższej klasy. A poza tym Kraków, jako stara stolica Polski działał swoją kulturą i atmosferą, jaka w nim panowała, wiążąc młodych teologów, przyszłych księży z polską tradycją w najlepszym wydaniu. Architektura, zabytki, teatr, filharmonia – to wszystko działało, wywierało wpływ". Był świadkiem wielu wydarzeń historycznych: obserwował uroczystości pogrzebowe marszałka Józefa Piłsudskiego, widział pierwszomajowe pochody socjalistów, był świadkiem wystąpień antyżydowskich na uczelniach. Święcenia kapłańskie przyjął 20 czerwca 1937 roku w Katowicach z rąk biskupa śląskiego Stanisława Adamskiego. Sam biskup Adamski był postacią nietuzinkową – dwa razy wyrzucany ze stolicy biskupiej, najpierw przez hitlerowców, później przez komunistów, przed wojną poseł i senator RP, był znawcą nauki społecznej Kościoła i twórcą wielu instytucji kościelnych, m.in. Katolickiej Agencji Prasowej.
Jego pierwszą kapłańską placówką była parafia Hajduki Wielkie (obecnie Chorzów Batory). Proboszczem był tutaj słynny ks. Józef Czempiel, wielki patriota i działacz trzeźwościowy na Śląsku, który dla młodego wikarego szybko stał się wzorem duszpasterza. Ten były działacz plebiscytowy został aresztowany przez Gestapo wiosną 1940 roku i trafił do obozów koncentracyjnych. W czerwcu 1942 roku nadeszła wiadomość o śmierci ks. Czempiela (beatyfikowany 13 czerwca 1999 roku przez papieża Jana Pawła II, w gronie 108 męczenników II wojny światowej), postanowiono zatem odprawić Mszę świętą za duszę zmarłego. Uczestniczyły w niej tłumy wiernych, Gestapo uznało to za manifestację, Ale wtedy jeszcze nic nie zapowiadało późniejszych, tragicznych wydarzeń. Wakacje spędził w Alpach, wśród Tyrolczyków, chodząc po górach i zdobywając drugi co do wysokości szczyt Austrii – Wildspitze (3 772 m n.p.m.). Wracał przez Monachium, gdzie wysiadł z pociągu, żeby… odwiedzić przebywającego w niedalekim Dachau ks. Józefa Czempiela. Napotkani przechodnie szybko mu wyperswadowali ten pomysł. Nie wiedział jeszcze wtedy, że za dwa miesiące trafi do Dachau, tym razem jednak wbrew swojej woli. Wrócił do obowiązków w swojej parafii. Gestapo pojawiło się zupełnie niespodziewanie, kiedy wydawało się już, że sprawa Mszy św. za duszę ks. Czempiela ucichła. "Wyszedłem na korytarz i przedstawiają się ci dwaj panowie jako urzędnicy Gestapo. Jeden z nich powiedział, że mam z nimi iść, drugi dorzucił, żebym się ciepło ubrał. Ponieważ był sierpień, gdy mi powiedział, że trzeba się ciepło ubrać, mogłem się już wielu rzeczy domyśleć" – wspominał po latach.
Trafił najpierw do więzienia w Katowicach, później we Wrocławiu. Kiedy rozeszła się pogłoska, że jest księdzem katolickim, zaczęli zgłaszać się do niego więźniowie, często z wyrokami śmierci. Spowiadał, udzielał im pociechy. "Przypomniały mi się słowa św. Franciszka Salezego, że Panu Bogu każdy winien służyć na swoim miejscu. Moim miejscem było więzienie" – zapisał we wspomnieniach. Po pewnym czasie został przewieziony do Dachau. Tam przekroczył bramę z szyderczym napisem "Arbeit macht frei" – Praca czyni wolnym. "Zaraz przy wejściu oczywiście krzyki, uderzenia, kopnięcia, to było normalne zachowanie" – wspominał biskup. "Pozbawiono nas wszystkich rzeczy, które należało zostawić na placu apelowym i bez ubrania szło się do łaźni". Ale to był dopiero przedsmak tego, co naprawdę czekało więźniów – głód, udręczenie, praca ponad siły, tortury, eksperymenty medyczne (obiektem tych eksperymentów stał się inny biskup Kazimierz Majdański, zmarły w 2007 roku) były na porządku dziennym. Otrzymał numer obozowy – 37196 – wypisany na białej taśmie oraz czerwony trójkąt z literą "P" na określenie więźnia politycznego – Polaka. "Obozy koncentracyjne to były straszne instytucje" – mówił w jednym z wywiadów. "Określano je słowem niemieckim Vernichtungs-Lager, to znaczy miejscem wyniszczenia znajdujących się tam heftlingów. Wszystkie urządzenia takiego obozu do tego prowadziły i dlatego ginęli tam ludzie tysiącami. W swoistym humorze zarządców obozu, wyrażali i to SS-mani powiedzeniem, że istnieje z obozu tylko jedna droga na wolność: przez komin obozowego krematorium!" A jednak swoją książkę, w której opisał pobyt w obozie, zatytułował: "Błogosławcie Pana, światło i ciemności". Bo biskup dostrzegał w obozowej rzeczywistości również promyki światła. "Były momenty duchowego światła i to bardzo wyraźnego. Solidarność w pełnym tego słowa znaczeniu między więźniami: wyzwolona wspólną, ciężką dolą, była zadziwiająca". Wśród więźniów, ofiar reżimu hitlerowskiego zobaczył Niemców; być może to właśnie sprawiło, że w późniejszych latach stał się rzecznikiem polsko-niemieckiego pojednania. Kontakt z jeńcami radzieckimi, wychowanymi w systemie ateistycznym, którzy odnajdywali w sobie dążenie do Boga, pozwolił mu zrozumieć co mieli na myśli pisarze wczesnochrześcijańscy utrzymując, że człowiek ma z natury duszę chrześcijańską. W warunkach prześladowań ujawniały się również postawy heroiczne, męczeństwo i świętość. Właśnie w Dachau poznał m.in. biskupa Michała Kozala (biskup pomocniczy włocławski, w obozie zachorował na tyfus, zabity zastrzykiem fenolu) i Wincentego Frelichowskiego (dobrowolnie zgłosił się do pomocy więźniom chorym na tyfus, sam się zaraził chorobą i zmarł, patron polskiego harcerstwa).
Pierwszym dniem wolności była niedziela 29 kwietnia 1945 roku. Według dzisiejszych ustaleń, obóz został wyzwolony w ostatniej chwili. Zwiad żołnierzy amerykańskich dotarł do obozu około godziny 17, a na godzinę 21 – na rozkaz Himmlera – przygotowany był plan wymordowania wszystkich więźniów. 3 maja na placu apelowym odprawiona została Msza św. "Oto miejsce, na którym spełniły się wszystkie moje marzenia" – od tych słów rozpoczął kazanie jesen z księży, który przez kilka lat, stojąc wygłodzony na placu apelowym, marzył, żeby ten plac zamienił się w miejsce świętego zgromadzenia. "Podczas tej Mszy św. – wspominał biskup – wyśpiewaliśmy Panu Bogu wszystko to, czego pełne były nasze serca, z wdzięczności za to, żeśmy dnia wolności dożyli". Zanim jednak doszło do wyzwolenia obozu, w niedzielę 22 kwietnia 1945 roku więźniowie złożyli ślubowanie – jeśli ocaleja, będą pielgrzymować do słynącego łaskami obrazu św. Józefa w Kaliszu. Tak też się stało, od roku 1947, osmiuset kapłanów z Dachau, pielgrzymowało 29 kwietnia do Kalisza, aby podziękować św. Józefowi za uratowanie życia. W 1970 roku księża ufundowali kaplicę Męczeństwa i Wdzięczności przy kaliskim sanktuarium. Przez wiele lat, biskup pełnił funkcję przewodniczącego Komitetu Księży Polskich Byłych Więźniów Obozów Koncentracyjnych.
Po wyzwoleniu obozu Dachau, wszystkich Polaków przeniesiono do koszar Freiman koło Monachium (dziś dzielnica tego miasta), gdzie przygotowywano ich do wyjazdu do kraju. Któregoś dnia przyjechał do nich amerykański oficer, prosząc o zgłoszenie sie do posługi kapłańskiej w obozie repatriacyjnym dla byłych polskich jeńców – tak zwanych dipisów – w Göppingen koło Stuttgartu. W gruncie rzeczy było to polskie miasteczko liczące 5 tysięcy osób, skoszarowanych na niewielkiej przestrzeni. Ks. Ignacy Jeż musiał na razie zrezygnować z zamiaru powrotu do kraju. W Göppingen, jak później wspominał, trzeba było organizować od podstaw swego rodzaju parafię. Wiele osób żyło w niesakramentalnych związkach, a większość małych dzieci nie była ochrzczona. Przede wszystkim jednak, należało zorganizować kaplicę. Od miejscowego proboszcza otrzymał kielich mszalny, wyproszony u rodziny jakiegoś esesmana, któremu służył za popielniczkę. Niemiecki proboszcz prosił o przyjęcie tego daru, podejrzewając, że może pochodzić z mienia zrabowanego przez Niemców na wschodzie, możliwe że w Polsce, i uznając, że powinien wrócić na swoje miejsce.
Rok później wrócił do Polski. Po krótkim pobycie w parafiach Radlinie i Bogucicach, 4 września 1946 roku otrzymał nominację na stanowisko katechety prywatnego katolickiego Gimnazjum im. Św. Jacka w Katowicach. Szkoła słynęła z wysokiego poziomu nauczania. "Gdy przyjechał z wizytą angielski kardynał Griffin, podczas publicznego przywitania, powitał go w imieniu wiernych w języku angielskim jeden z uczniów Gimnazjum Św. Jacka – a chór szkoły odśpiewał pieśń też w języku angielskim, czego Dostojny Gość słuchał z wyraźnym zadowoleniem" – zapisał w swoich wspomnieniach. Musiała to być szkoła niezwykła, skoro więzi przyjaźni między profesorami i uczniami przetrwały długie lata. "Szkołę cechowała jakaś szczególnie przyjazna i miła atmosfera, którą uczący się w niej bardzo sobie chwalili i niejednokrotnie podkreślali, jak bardzo różny jest ten klimat w porównaniu ze szkołami państwowymi…" Niestety, państwo nie zamierzało tolerować szkolnictwa katolickiego i z czasem zaczęły mnożyć się przypadki szykan, tym dotkliwszych, że stosowanych wobec uczniów. W tej sytuacji, w roku 1950 przekształcono gimnazjum w Niższe Seminarium Duchowne im. Św. Jacka. Ks. Ignacy Jeż został jego dyrektorem i rektorem. Początek lat 50-tych to okres nasilającej się walki państwa z Kościołem. W 1953 roku rząd wydał dekret "o obsadzaniu stanowisk kościelnych", który wprowadzał zasadę udzielania zgody przez państwo na nominację proboszcza i wikariusza. Dekret ten w praktyce sparaliżował administrację Kościoła w Polsce. Rugowano księży, likwidowano niższe seminaria duchowne, domy sióstr zakonnych. Zniszczono prasę katolicką, zlikwidowano naukę religii w szkołach, utrudniano katechizację przykościelną. Władze nie pozwalały na odbudowę kościołów. Nasilała się indoktrynacja komunistyczna, przede wszystkim nakierowana na młodzież. Szkolnictwo katolickie znalazło się na pierwszej linii walki z komunistycznym ateizmem. Rodzice śląskiej młodzieży postanowili złożyć petycję do władz o przywrócenie katechizacji w szkole. Akcja skończyła się aresztowaniami i wygnaniem biskupów śląskich. Rządy nad diecezją przejęli posłuszni wobec władz komunistycznych księża. Ks. Ignacy Jeż nie szczędzi im w swoich wspomnieniach krytycznych uwag. Sam jeszcze mocniej angażuje się w kształcenie młodzieży. W latach 1955-57 jest wicerektorem Śląskiego Wyższego Seminarium Duchownego, otrzymując zadanie sprawowania opieki nad kursem wstępnym w Tarnowskich Górach, następnie wraca do Katowic, by ponownie objąć funkcję rektora Niższego Seminarium Duchownego. Tutaj zetknął się między innymi z założycielem ruchu oazowego ks. Franciszkiem Blachnickim, któremu już wtedy władze zakazały działalności. Seminarium udzielało schronienia jego "Krucjacie Trzeźwości". Wierzył w młodzież i twierdził, że opinie o jej zepsuciu są przesadzone. Mówił, że przed wojną też wszyscy narzekali na młodzież, ale "przyszła wojna, powstały Szare Szeregi i stwierdziliśmy, że ta zepsuta młodzież może być cudowna i wspaniała. Myślę, że gdyby przed dzisiejszymi nastolatkami stanął czas poważnej próby, to też zachowaliby się wspaniale". Czytając wspomnienia ks. I. Jeża, można odnieść wrażenie, że był to najszczęśliwszy okres jego pracy kapłańskiej. Zapisał tam ciekawą uwagę, która dobrze oddaje jego zacięcie wychowawcze, że katowicka szkoła dała Kościołowie wielu kapłanów, "ale przede wszystkim dała ogromne zastępy inteligencji śląskiej, ludzi, którzy mimo nieludzkich systemów, w których wypadło im żyć, zachowali – jako własny – świat katolickich wartości… Za to Bogu niech będą dzięki!".
Nieoczekiwanie, 13 maja 1960 roku został wezwany do Warszawy, do siedziby prymasa Polski. Był przekonany, że prymas chce z nim rozmawiać o seminariach duchownych, w tym czasie zagrożonych likwidacją. Tymczasem kardynał Stefa Wyszyński oznajmił mu, że decyzją papieża Jana XXIII, został wyniesiony go do godności biskupa tytularnego Albae Maritimae i ustanowiony biskupem pomocniczym w Gnieźnie, z przeznaczeniem do Gorzowa. Przebywali tam już dwaj inni biskupi ze Śląska – Wilhelm Pluta i Jerzy Stroba. Sakra biskupia odbyła się w gorzowskiej katedrze Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, a dopełnił jej kardynał Stefan Wyszyński wraz z biskupami Bolesławem Kominkiem i Wilhelmem Plutą. "O Panie Boże! Jedna siódma kraju" – opowiadał biskup wrażenia z tamtych lat. "Gdzie Zielona Góra, a gdzie Lębork. Drogi były wówczas fatalne, a warszawa, którą miałem do dyspozycji, przy 90 kilometrach na godzinę tak się trzęsła, jakby za chwile miała się rozlecieć". Polski Kościół budował struktury nie tylko na terenie poniemieckim, ale również na terenach, na których katolicyzm nie istniał od 450 lat, czyli od czasów Reformacji. "Warunki pracy duszpasterskiej były bardzo trudne. Wierni w większości, poza proporcjonalnie nielicznymi autochtonami, stanowili nową, napływową i nie zintegrowaną jeszcze społeczność. Przynieśli ze sobą dramatyczne doświadczenia wojenne i różnorodność kulturową, przekładającą się także na sposób pojmowania religijności" – wspominał biskup. Obecność kapłanów katolickich pomagała przełamywać poczucie tymczasowości: "Przejęcie na własność przez Kościół świątyń i plebanii przekonało ludzi, że jeśli to wszystko jest własnością Kościoła to już się nic nie zmieni. Wtedy uwierzono, że te tereny są faktycznie polskie". Rozpoczęła się żmudna praca budowania struktur i administracji kościelnej. Okazało się zresztą, że nie tylko trzeba budować, ale również bronić dotychczasowego stanu posiadania. Władze nałożyły w tym czasie obowiązek prowadzenia ksiąg inwentarzowych i płacenia czynszów za plebanie i kościoły. Nakaz egzekwowali komornicy. Biskup Jeż w swoich wspomnieniach opowiada o tym barwnie i z właściwym sobie humorem. Do jednej z parafii przyjechał komornik i na rzecz tych należności zajął duży obraz "Ostatnia wieczerza" z ramą, na której nakleił znaczek zajęcia. Gdy za dwa tygodnie przyjechał po obraz już go nie było. Wisiała tylko rama z nienaruszonym "orzełkiem". Na pytanie komornika: "A ci gdzie?", proboszcz odpowiedział: "Zjedli i poszli". Z kolei w Czaplinku proboszcz stanął przed sądem pod zarzutem, że nie płaci czynszu i zajmuje własność poniemiecką, czyli należącą do państwa. W pewnej chwili proboszcz przedstawił zdumionemu sądowi dokument, z którego wynikało, że ta własność pochodzi z nadania króla polskiego Władysława IV. "Jeśli to ma być własność poniemiecka, to znaczy że państwo polskie uznaje zabory za legalny akt" – powiedział proboszcz. Rozprawę przerwano i nigdy jej nie wznowiono. Mimo programowej ateizacji i trudnych warunków działania, Kościół powoli odradzał się i wrastał w ziemię pomorską, zyskując coraz większy autorytet. W regionie, w którym dominowało poczucie obcości i tymczasowości, symbolizował trwałość i pewność.
W październiku 1962 roku papież Jan XXIII zwołał sobór powszechny, który przeszedł do historii jako Sobór Watykański II. Udział biskupów polskich w Soborze natychmiast stanął pod znakiem zapytania – władze wykorzystały sytuację do wzniecania podziałów w episkopacie, głównie poprzez blokowanie możliwości uzyskania paszportów. Z tego powodu biskup Ignacy Jeż brał udział tylko w pierwszej sesji Soboru (w sumie odbyły się cztery sesje). Uczestniczył w żywej i nie pozbawionej kontrowersji dyskusji wokół jednego z podstawowych dokumentów soborowych – "Konstytucji o liturgii świętej" (Sacrosanctum concilium). Jak wspomina, był to dokument "najmocniej dyskutowany i wprowadzał najwięcej zmian w Kościele". Przygotował też i złożył w sekretariacie Soboru propozycje dotyczące niższych seminariów duchownych. Owocem Soboru Watykańskiego II był również słynny list biskupów polskich do biskupów niemieckich, w którym znalazło się pamiętne zdanie: "W tym jak najbardziej chrześcijańskim, ale i bardzo ludzkim duchu wyciągamy do Was, siedzących tu na ławach kończącego się Soboru, nasze ręce oraz udzielamy wybaczenia i prosimy o nie". Wtedy list wywołał wściekłość władz polskich, dzisiaj jest oceniany jako jeden z najważniejszych etapów pojednania polsko-niemieckiego po II wojnie światowej.
Wraz z zakończeniem wojny w 1945 roku, stanął problem ustanowienia administracji kościelnej na przyznanych Polsce terenach północnych i zachodnich, zwanych Ziemiami Odzyskanymi. Prymas Polski, kardynał August Hlond (pochodzący ze Śląska), na podstawie pełnomocnictw Stolicy Apostolskiej, ustanowił 15 sierpnia 1945 roku polskich administratorów apostolskich we Wrocławiu, Opolu, Gorzowie, Gdańsku i Olsztynie. Pomorze Zachodnie znalazło się w granicach administracji apostolskiej z siedzibą w Gorzowie, zwanej oficjalnie Administracją Apostolską Kamieńską, Lubuską i Prałatury Pilskiej. Był to jednak wciąż zbyt duży organizm, by można było nim sprawnie zarządzać i prowadzić efektywne duszpasterstwo. Dopiero normalizacja stosunków polsko-niemieckich w wyniku układu z 1970 roku, stworzyła sytuację dogodną do uregulowania tej sprawy. Ogromna, bo obejmująca jedną siódmą terytorium Polski diecezja gorzowska, mogła wreszcie zostać podzielona na trzy mniejsze diecezje. 28 czerwca 1972 roku papież Paweł VI wydał bullę Episcoporum Poloniae coetus, która powoływała do życia diecezję gorzowską (stolica biskupa – Gorzów, ordynariusz – bp Wilhelm Pluta), szczecińsko-kamieńską (Szczecin, bp Jerzy Stroba) i koszalińsko-kołobrzeską (łac. coslinensis-colubregana, Koszalin, bp Ignacy Jeż). Z historycznego punktu widzenia oznaczało, że Kołobrzeg po 1000-letniej przerwie, ponownie dał nazwę nowej diecezji. Pierwsze biskupstwo kołobrzeskie powołano do życia w wyniku ustaleń Zjazdu gnieźnieńskiego z marca 1000 roku. Wtedy to cesarz rzymski Otton III pielgrzymował do grobu biskupa Wojciecha (którego znał osobiście) i wtedy też nałożył na głowę Bolesława Chrobrego diadem cesarski. Efektem zjazdu było utworzenie pierwszej metropolii kościelnej w Polsce, w Gnieźnie Podlegały jej biskupstwa w Krakowie, Wrocławiu i Kołobrzegu. Pierwszym biskupem kołobrzeskim był Reinbern. Biskupstwo zanikło na skutek reakcji pogańskiej około 1015 roku. Najpierw przeniesione zostało do Wolina, a nastepnie w 1176 roku do Kamienia. Pamięć o nim jednak przetrwała i kiedy w 1972 roku erygowano nowe polskie diecezje, przypomniano sobie o historycznych korzeniach. Pamiętał o tym także papież Jan Paweł II, który podczas Mszy świętej w Koszalinie w czerwcu 1991 roku, powiedział, że "wasz biskup Ignacy jest od roku 1972 zaledwie drugim z kolei po Reinbernie biskupem w Kołobrzegu".
Pierwszym zadaniem biskupa nowej diecezji było… zameldowanie się w Koszalinie. "Chodziło o to, że osoby nowych ordynariuszy nie zostały uprzednio uzgodnione z rządem, który teoretycznie, na podstawie dotychczasowej praktyki, miał trzy miesiące na wyrażenie swojej zgody, względnie zastrzeżeń" – opowiadał później biskup I. Jeż. Pierwszą siedzibą biskupią była plebania parafii Podwyższenia Krzyża Świętego, którą zarządzał ks. Józef Jarnicki. Tutaj, w lipcu 1972 roku, odwiedził biskupa prymas Stefan Wyszyński. Wraz z nim przyjechał, wówczas skromny ksiądz, który w przyszłości miał zostać prymasem Polski, Józef Glemp. "Biskupa Jeża zastaliśmy na poddaszu jakiegoś domu, wśród kartonów i sterty papierzysk. Ale pośród tych trudnych początków ówczesny ordynariusz potrafił zachować pogodę ducha i wiarę, że Bóg zwycięży, a jego diecezja powstanie" – wspominał podczas uroczystości 70-lecia kapłaństwa biskupa Ignacego Jeża w 2005 roku. W społeczeństwie powstanie nowej diecezji odebrano jako fakt świadczący o trwałości porządku państwowego na Ziemiach Odzyskanych, a także jako powód do dumy i zadowolenia z rosnącej rangi regionu. Podobne akcenty pobrzmiewają w treści pierwszej odezwy biskupa do kapłanów nowej diecezji: "W tym nastroju powszechnej radości umiejmy duchem stanąć w jednym szeregu z tymi, którzy tutaj za czasów Bolesława Chrobrego w roku tysięcznym razem z Reinbernem, pierwszym biskupem kołobrzeskim, kładli podwaliny pod życie religijne narodu polskiego". Najważniejsze funkcje w kurii biskupiej objęłi: ks. Józef Jarnicki, o. Piotr Mielczarek (franciszkanin), ks. Bernard Mielcarzewicz i ks. Ryszard Kierzkowski. Uroczysty ingres biskupa Ignacego Jeża do katedry koszalińskiej odbył się 22 października 1972 roku. Miesiąc wcześniej, 15 września 1972 roku, prymas Stefan Wyszyński ustanowił patronami diecezji św. Wojciecha i bł. Maksymiliana Kolbego. Archikatedra w Gnieźnie ofiarowała nowej diecezji relikwie św. Wojciecha, które 3 kwietnia 1974 roku wprowadzono do katedry. Kościołowi powszechnemu przybyła nowa diecezja nad Bałtykiem.
Rozpoczęła się praca nad budową struktur diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Szybko okazało się, że jest zbyt mało parafii w stosunku do wielkości terenu i zbyt mało księży w stosunku do liczby wiernych. Chociaż władze nie wyrażały zgody na tworzenie nowych parafii, biskup Jeż i z tym sobie poradził. "Postanowiliśmy napisać do Warszawy odwołanie w duchu, że Kościół na tych terenach świadczył o ich polskości. Byliśmy, jesteśmy, będziemy. O dziwo, Warszawa zmieniła decyzję województwa. To się nie zdarzało dotychczas". W codziennej pracy, nowy biskup używał metod sprawdzonych i skutecznych. Powtarzał za biskupem śląskim Bednorzem, że zwyczajne duszpasterstwo powinno być sprawowane w nadzwyczajny sposób. "Jak Msza, to porządnie odprawiona, jak kazanie, to przygotowane, jak lekcja religii, to metodycznie wspaniale zrobiona itd. Wszystko, co robimy, róbmy w jak najlepszy sposób. Na nasze warunki to powinno wystarczyć…". W ciągu 20 lat kierowania diecezją koszalińsko-kołobrzeską, osiągnął niemal wszystkie najważniejsze cele. Zbudował od podstaw diecezję – jedną z największych terytorialnie w Polsce – tworząc kapituły w Koszalinie (1978) i Kołobrzegu (1979), organizując kurię biskupią, sąd biskupi, seminarium duchowne, erygując instytuty, zakładając około 100 nowych parafii, budując lub podnosząc z ruin około 120 obiektów sakralnych oraz zwołując synod diecezjalny (1986-1989). Kiedy w czerwcu 1991 roku przyjechał do Koszalina Jan Paweł II – co stało się możliwe dzięki jego osobistej przyjaźni z papieżem – mógł powiedzieć podczas powitania na lotnisku: "Dzięki posiadanym świątyniom, dzięki duchowieństwu… dokonał Kościół wspaniałego zakorzenienia ludzi, którzy tu przyszli… Trzeba było do tego ludzi odważnych i mocnych. Jest ta diecezja już wspólnotą w pełnym tego słowa znaczeniu, w czym pomagała również jej przeszłość streszczona jednym słowem: Kołobrzeg".
W lipcu 1989 roku złożył rezygnację z obowiązków biskupa, którą Jan Paweł II przyjął dopiero w lutym 1992 roku. Odchodził w poczuciu dobrze wykonanej pracy, ciesząc się autorytetem i powszechnym uznaniem. Pamiętano, że w latach stanu wojennego organizował pomoc uwięzionym i ich rodzinom, rozwijał akcję pomocy materialnej i żywnościowej dla wienych, tworzył instytucje charytatywne. Do ostatnich chwil swojego życia pracował niestrudzenie. Doczekał się aż czterech następców na stolicy biskupiej w Koszalinie. W 2007 roku, w uznaniu zasług na rzecz przemian demokratycznych i za zaangażowanie na rzecz współpracy polsko-niemieckiej, został odznaczony przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski. Dwa lata wcześniej, otrzymał Krzyż Wielki Zasługi Republiki Federalnej Niemiec, za działalność na rzecz polsko-niemieckiego pojednania. Kardynał Karl Lehman dziękował przy tej okazji biskupowi, że "nie zgodził się na wystawianie wzajemnego rachunku krzywd, patrzył we wspólną przyszłość i nie szczędził lat pracy i wysiłków, aby rany zagoiły się". Był honorowym obywatelem wielu miast pomorskich. W czasach powszechnego upadku autorytetów i kwestionowania wartości chrześcijańskich, był na Pomorzu Środkowym autentycznym autorytetem moralnym. Szanowali go ludzie wierzący i niewierzący, osoby różniące się między sobą światopoglądem i zapatrywaniami politycznymi.
Charakterystycznym rysem jego kapłaństwa była maryjność oraz zawierzenie Opatrzności. Uważał, że to nie przypadek, iż został aresztowany po odpuście parafialnym w uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, do obozu w Dachau dotarł w dniu Matki Bożej Różańcowej, a o nominacji biskupiej dowiedział się od prymasa Stefana Wyszyńskiego w dzień Matki Bożej Fatimskiej. W jego herbie biskupim widniała duża litera "M" – znak maryjny – który później świat poznał z herbu biskupa Rzymu, papieża Jana Pawła II. W obozie koncentracyjnym w Dachau poznał założyciela szensztackiego dzieła maryjnego ojca Józefa Kentenicha. Po wojnie ruch – łączący kult Matki Bożej z zawierzeniem Opatrzności – rozprzestrzenił się po całym świecie, docierając – na jego zaproszenie – na Górę Chełmską pod Koszalinem (miejsce pradawnego kultu maryjnego). Nieraz wspominał, że to Szensztat pozwolił mu przetrwać obozowe piekło, bo "głosił hasło całkowitego zawierzenia Maryi". Dostrzegał w tym rękę Opatrzności. "Ciekawe, że ruch szensztacki przyszedł do nas od Niemców akurat w czasie wojny". Był otwarty na nowe prądy w Kościele, ale polegał na starej teologii wyniesionej ze znakomitej przedwojennej szkoły teologicznej w Krakowie. Nieraz zaskakiwał słuchaczy znajomością augustiańskich sentencji czy tomaszowych dystynkcji. Posiadał imponującą umiejętność przekładania, zdawałoby się zapomnianych już formuł teologicznych na konkretne sytuacje życiowe. Często przytaczał klasyczne adagium "łaska nie niszczy natury lecz ją doskonali".
"Jest obdarzony darem poczucia humoru, o czym świadczy umiejętność bawienia się swoim nazwiskiem" – napisał o nim Jan Paweł II. Ceniono go za pogodę ducha, humor i dystans do samego siebie. "Co kieruje naszym życiem? Gdyby ktoś mi w Dachau powiedział, że będę biskupem w Koszalinie, to wziąłbym go za wariata. Koszalin leżał na terenie Niemiec, a ja byłem kandydatem do śmierci. Jednak tak się stało". Nazywano go "biskupem uśmiechu", nie tylko dlatego, że był kawalerem Orderu Uśmiechu. Często mawiał, że pesymista widzi dwie noce i jeden dzień w środku, a optymista dwa dni i tylko jedną noc. Ale – dodawał zaraz – z tego wynika, że nawet pesymista dostrzega jedną trzecią życia w jasnych barwach. Znał mnóstwo dykteryjek związanych ze swoim nazwiskiem. Kiedyś pojawił sie bez zapowiedzi u biskupa Jerzego Stroby, który nieco rozeźlony powiedział, że jeśli się to powtórzy, to poszczuje go psami. "Po pierwsze Stroba, nie masz psa! A po drugie, czyś Ty widział, żeby pies się na jeża rzucił?" – odpowiedział biskup Jeż. Podczas spotkań publicznych posługiwał się z życia wziętym anegdotkami, które wywoływały salwy śmiechu. Po jego śmierci ktoś napisał w księdze kondolencyjnej: "Teraz całe Niebo się śmieje… bo już tam jesteś!"
Zmarł we wtorek 16 października 2007 roku o godzinie 6.50 w Rzymie. W Wiecznym Mieście uczestniczył w obchodach 750. rocznicy śmierci św. Jacka Odrowąża, pierwszego polskiego dominikanina pochodzącego ze Śląska, patrona seminarium w Katowicach, którym kierował przez kilkanaście lat. Dzień wcześniej koncelebrował Mszę w bazylice św. Sabiny na Awentynie, gdzie w 1220 roku św. Jacek przyjął habit z rąk św. Dominika. Rano po śniadaniu wrócił w hotelu do swego pokoju, poczuł się źle. Wezwano karetkę, zmarł w drodze do szpitala. Odszedł w dniu wyboru Polaka na papieża przed 29 laty oraz w dniu św. Jadwigi, patronki jego ukochanego Śląska, ale także polsko-niemieckiego pojednania. Następnego dnia miał odprawić Mszę świętą w intencji beatyfikacji Jana Pawła II. Dzień po jego śmierci, 17 października, papież Benedykt XVI ogłosił publicznie, że miał zamiar obdarzyć go godnością kardynalską. Później okazało się, że biskup o tym wiedział; poinformowano go o decyzji papieskiej telefonicznie, jeszcze przed wyjazdem z Polski. Zrezygnował z ziemskiego zaszczytu, żeby zdobyć zasługę w niebie.
Na miejsce swojego wiecznego spoczynku wybrał bazylikę kołobrzeską, starą świątynię, której dwie wyniosłe wieże smaga morski wiatr. "Drodzy synowie i córki tej ziemi nad Bałtykiem" – mówił Jan Paweł II w Koszalinie w 1991 roku. "Nieraz wespół z waszym biskupem patrzycie w stronę Góry Chełmskiej, która jest niewielkim nadmorskim wzniesieniem, ale uwydatnia się na tle rozległej pomorskiej równiny. Czy słowa Boga wypowiedziane na Synaju nie odezwały się również dalekim echem tu, na tej Górze?" – pytał Papież. "Tu ma być pielęgnowana wierność nowemu przymierzu Boga z ludźmi" – nakazał. I dodał jeszcze słowa, które stały się zrozumiałe dopiero po śmierci jego przyjaciela, biskupa Ignacego Jeża: "Wybrał Bóg miejsce na pustyni: górę Synaj – i wybrał lud, któremu objawił siebie jako wybawcę z niewoli egipskiej – i wybrał człowieka, któremu powierzył swe przykazania…".
Tekst i zdjęcia:
Tadeusz Rogowski