Strona główna
  KOMK
  KOMK w działaniu
  JOW
  Obywatelskość
  Wolne słowo
  Miasto
  Historia
  Koszalinianie
  Na wesoło
  Kontakt


2007-10-10

Problem jednak otwarty

Klaus Bachmann, dziennikarz niemiecki stale mieszkający w Polsce, kierując się niewątpliwie szlachetnymi pobudkami, wziął na siebie zadanie "uspokojenia" polskiego społeczeństwa, a szczególnie mieszkańców ziem północnych i zachodnich Rzeczypospolitej, odnośnie do implikacji, jakie przyniosłoby w zakresie prawa własności ewentualne przystąpienie Polski do Unii Europejskiej. Twierdzi on, że nie ma związku pomiędzy "wieczystym użytkowaniem" nieruchomości poniemieckich a wspomnianym członkostwem w Unii. Przy takim postawieniu problemu ma oczywiście rację! A jednak niepokój, związany z pokrętną formą prawną "wieczystego użytkowania", jaki ogarnął użytkowników tych nieruchomości na wieść o rozpoczęciu rokowań z Unią, nie jest całkiem nieuzasadniony.

Pan Bachmann, powołując się na porozumienia międzymocarstwowe z końcowego okresu II wojny światowej, na mocy których dokonane zostały przesiedlenia ludności niemieckiej, zwraca uwagę na zgoła odmienną interpretację tych postanowień przez stronę polską i niemiecką. Pisze przy tym, że Niemcy mogłyby przedstawić pakiet roszczeń swoich obywateli Polsce do negocjacji bądź zaskarżyć Polskę do Międzynarodowego Trybunału w Hadze. I do tej pory wszystko się zgadza, zaskakujący jest dopiero wniosek: "Rząd niemiecki tego nie robi, ponieważ zdaje sobie sprawę, że nie leży to w interesie państwa niemieckiego (...)". Dodać tu należy jedynie: "...na razie, do czasu przystąpienia Polski do Unii Europejskiej"!

Przypomnijmy dla porządku punkt XIII umowy poczdamskiej z 2 sierpnia 1945 roku, zatytułowany "Zorganizowane przesiedlenia ludności niemieckiej", który głosi m.in.: "Trzy rządy (USA, Wlk. Brytanii i ZSRR - przyp. J.W.S.), rozważywszy sprawę pod każdym względem, uznają, że należy dokonać przesiedlenia do Niemiec ludności niemieckiej lub jej części pozostałej w Polsce, Czechosłowacji i na Węgrzech Zgodne są one co do tego, że wszelkie przesiedlenia powinny odbywać się w sposób uporządkowany i ludzki". Łącznie, na podstawie tej decyzji wysiedlono z Europy Wschodniej (nie tylko z krajów wymienionych w Poczdamie) osiem i pół miliona Niemców. Byłbym jednak wdzięczny panu Bachmannowi, gdyby zechciał wskazać jakikolwiek dokument międzynarodowy, na podstawie którego wysiedlonych pozbawiono własności, przede wszystkim nieruchomej, choć, jak wiadomo, tracili oni niemal cały dobytek. Takiego dokumentu nie ma, bo być nie może, gdyż byłby bezprawny. Żaden rząd państwa prawa ani konferencja, której przynajmniej część uczestników to rządy państw prawa, nie może pozbawić kogokolwiek jego osobistej własności. Niemca też nie.

Najczęściej występującym błędem, którego Klaus Bachmann zresztą nie popełnia, jest mylenie porozumień międzynarodowych na temat przesunięcia granic, czyli zmiany suwerenności na określonym terenie, z problemem pozbawienia własności. Od niepamiętnych czasów zmiana suwerena oznaczała zmianę kasy, do której należało płacić podatki, a nie - wyzucie z własności. To ostatnie zostało na masową skalę zastosowane przez Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich i rządy od niego zależne, i zostało zaakceptowane de facto, choć z licznymi zastrzeżeniami, przez USA i Wlk. Brytanię. Co wcale nie oznacza, że są to dokonania nieodwracalne...

Pragnę zwrócić uwagę na dwa maleńkie słówka z umowy poczdamskiej: przesiedlenia powinny odbywać się w SPOSÓB LUDZKI. Co jest "sposobem ludzkim" określa Powszechna Deklaracja Praw Człowieka, włączając do tych praw nienaruszalne prawo własności. Co do tego, że Deklaracja obejmuje również skutki działań sprzed lat kilkudziesięciu, a prawo własności także nie przestaje działać, nie należy mieć wątpliwości: potwierdzają to zarówno ostatnie wyroki sądów w Niemczech, skazujące funkcjonariuszy i sędziów za czyny popełnione przed laty w byłej NRD, zwracanie przez szwajcarskie banki zawartości kont ofiar holokaustu (ponoć chodzi o 7 miliardów dolarów), jak i - co może dla nas najważniejsze - uchwałę Senatu RP z 16 kwietnia br. [1998] "O ciągłości prawnej między II a III Rzeczpospolitą", która stwierdza m.in., iż tracą moc sprzeczne z Powszechną Deklaracją Praw Człowieka akty prawne, na podstawie których "dokonano niesprawiedliwego pozbawienia własności".

Pan Klaus Bachmann wie przecież, że chodzi przy tym nie tylko o byłą własność niemiecką, ale także o żydowską, ukraińską, łemkowską i - na litość boską! - przede wszystkim polską. Już po zagładzie polskiego ziemiaństwa na wschodnich ziemiach II Rzeczpospolitej, dokonanej przez ZSRR, na terenach powojennej Polski odebrano bez żadnego odszkodowania 13 243 majątki, usuwając właścicieli z domów mieszkalnych i zakazując osiedlania się na terenie własnego powiatu. A prywatne domy w miastach, a lasy, fabryki i fabryczki, domy modlitwy różnych wyznań i wiele, wiele innych nieruchomości odebranych ludziom bądź niezgodnie z prawem, bądź na mocy prawa sprzecznego z Powszechną Deklaracją Praw Człowieka?

Nie do pomyślenia jest pozostawienie tych krzywd bez naprawienia. Nie do pomyślenia jednak jest także rozwiązywanie problemu nieruchomości polskich, żydowskich czy łemkowskich, a odmawianie tego prawa akurat Niemcom. To znaczy - wszystko jest do pomyślenia, dopóki znajdujemy się poza Unią. Natomiast, kiedy znajdziemy się w jednym organizmie państwowoprawnym - prawa wszystkich staną się równe. Inaczej po prostu być nie może. Pan Bachmann twierdzi, że ewentualne roszczenia byłych właścicieli są jeszcze dlatego nierealne, że w poszczególnych państwach obowiązują różne, dla każdego "własne" systemy prawne, na dowód czego przytacza przykład, że w Polsce i w Niemczech trzeba kupować nieruchomości notarialnie, a w Hiszpanii tego wymogu nie ma. Mimo tak "głębokich" różnic wszystkie te systemy muszą odpowiadać - i odpowiadają - "unijnym" standardom. Kiedy więc polskie prawo zostanie do tych standardów doprowadzone, nic nie stanie na przeszkodzie ewentualnym postępowaniom sądowym w sprawach własności mieszkańców zarówno "starych", jak i "nowych" państw członkowskich Unii, w tym Polski.

Stanowisko rządu Republiki Federalnej Niemiec bierze tę okoliczność niewątpliwie pod uwagę, i o tym p. Bachmann wie równie dobrze jak ja. W liście towarzyszącym polsko-niemieckiemu traktatowi o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy, z 17 czerwca 1991 roku "Obie strony oświadczają zgodnie: niniejszy traktat nie zajmuje się (...) sprawami majątkowymi". Problem więc pozostaje otwarty. Natomiast ocena faktów jest jednoznaczna i również od dawna znana. W przemówieniu wygłoszonym 5 sierpnia 1990 roku kanclerz Helmut Kohl stwierdził: "...wypędzenie Niemców z ich odwiecznych ziem ojczystych było wielką krzywdą. Nie ma dla niej usprawiedliwienia ani prawnego, ani moralnego. Nikt nie może od nas Niemców oczekiwać, że po upływie dziesięcioleci oświadczymy, że to wypędzenie było zgodne z prawem". Czy Klaus Bachmann zna jakąkolwiek wypowiedź kanclerza RFN o wycofaniu się z tych kategorycznych stwierdzeń?

Rząd Niemiec może więc spokojnie i z nadzieją oczekiwać na przystąpienie Polski do Unii Europejskiej. Wie bowiem, że właściciele nieruchomości w Polsce a także ich spadkobiercy będą mogli podjąć starania o zadośćuczynienie za doznane krzywdy. Będzie stało za nimi wspólne dla obu krajów i dla całej Unii prawo. Natomiast zarówno w odniesieniu do nieruchomości znajdujących się dawniej w rękach polskich, jak i niemieckich nie zawsze możliwy będzie ich zwrot. Dotyczy to zarówno ziemi z reformy rolnej, jak placów czy budynków stanowiących obecnie własność osób trzecich. Natomiast roszczenia prawowitych, "pierwszych" właścicieli muszą być w jakiś sposób zaspokojone. I o tym powinniśmy dyskutować: zastanawiać się nad drogami wyjścia.

Pan Bachmann ma rację pisząc, że nie ma większego znaczenia, czy ktoś zajmuje nieruchomość na mocy aktu własności czy "wieczystego użytkowania". Ani to nie wzmacnia, ani nie osłabia jego pozycji. Rozwiązanie problemu nie będzie polegało na usuwaniu nikogo silą, lecz na stworzeniu w Polsce takich przepisów prawa, które byłoby zgodne z Powszechną Deklaracją Praw Człowieka, nie odpłacało krzywdą za krzywdę i pozwalało zaspokoić roszczenia pokrzywdzonych.

l to niewątpliwie jest powodem, że postawione przez siebie pytanie "Czy sprawa majątków niemieckich wypędzonych jest otwarta?", Klaus Bachmann pozostawia otwarte, a swój artykuł kończy kolejnym, jakże słusznym, pytaniem: "Co nas czeka (w obliczu trudnych pertraktacji o członkostwo Polski w UE i związanych z tym problemów w stosunkach polsko-niemieckich), kiedy zaczną się prawdziwe (...) problemy?".

Polski czytelnik po odpowiedź na to pytanie musi zwrócić się do swojego rządu. Pora przestać ograniczać się do - skądinąd ważnych - spraw związanych z uszczelnianiem granic czy ujednolicaniem przepisów weterynaryjnych. Do rozwiązania są sprawy trudniejsze niż rolnictwo, górnictwo i hutnictwo razem wzięte. Wśród nich - otwarty problem prawa własności.

Jerzy Witold Solecki
"Rzeczpospolita" z 1998-05-19


Autor jest publicystą, wydawcą i tłumaczem z języka niemieckiego, w latach 70. był korespondentem w Austrii i Szwajcarii.
2007-01-10

Pojednanie dla wspólnej Europy

Rząd niemiecki uważa, że roszczenia wysiedlonych nie istnieją. Jednak to stanowisko jest sprzeczne z prawem RFN. To Berlin powinien wreszcie zamknąć problem roszczeń.

W "Gazecie" z 28 grudnia, w artykule "Polska dyplomacja: wojna na trzech frontach" red. Jacek Pawlicki przypisał mi rzekome autorstwo pomysłu o renegocjacji polsko-niemieckiego traktatu o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy. Dziwi mnie to, bo nigdy nie postawiłem takiej tezy. Wręcz przeciwnie, publicznie zajmowałem stanowisko, że roszczenia tzw. wypędzonych to wewnętrzna sprawa Niemiec (m.in. we "Frankfurter Allgemeine Zeitung" z 28 października), a z red. Pawlickim 20 grudnia dzieliłem się swymi wątpliwościami co do koncepcji renegocjacji. W tej sytuacji chciałbym swoje stanowisko przedstawić czytelnikom "Gazety".

Historia się powtarza

Po zakończeniu II wojny światowej dość szybko stało się jasne, że Niemcy wysiedleni z utraconych na mocy decyzji poczdamskich wschodnich obszarów III Rzeszy nie pogodzili się ani z koniecznością opuszczenia stron rodzinnych, ani z utratą pozostawionych tam majątków. Jednak długo, mimo poparcia środowisk politycznych RFN, brakowało drogi prawnej pozwalającej na próby rewindykacji.

Kiedy w latach 90. rząd niemiecki zdystansował się wobec roszczeń, odmawiając ich popierania, Polska - przez przystąpienie do Europejskiej Konwencji Praw Człowieka i Podstawowych Wolności - umożliwiła składanie indywidualnych skarg przeciwko sobie do powołanego konwencją Trybunału. I mimo że Berlin, powołując się na ekspertyzy prawne, ogłosił w 2004 r. roszczenia za nieistniejące, polityczny kompromis zawarty nad głowami samych zainteresowanych okazał się nieskuteczny. W grudniu 2006 do Strasburga wpłynęły 22 skargi złożone przez Powiernictwo Pruskie.

W nowożytnym prawie międzynarodowym majątek prywatny jednostek zawsze podlegał ochronie, a pozbawienie własności wiązało się z obowiązkiem odszkodowawczym. Początkowo gwarancja ta dotyczyła tylko czasów pokoju, a w okresie wojny działało tzw. prawo łupu. Zmieniła to dopiero konwencja haska z 1907 r. Prawie równolegle pojawiła się jednak możliwość zaspokajania roszczeń reparacyjnych państwa z majątku prywatnego obywateli pokonanego agresora. Pierwszy raz znalazła ona powszechne zastosowanie właśnie wobec Niemiec. Po I wojnie światowej, na podstawie traktatu wersalskiego alianci otrzymali prawo do przejęcia majątków prywatnych, a państwo niemieckie zobowiązane zostało do wypłaty odszkodowania swoim obywatelom.

Przejmowanie prywatnych majątków obywateli Rzeszy po II wojnie światowej nie było więc ani bezprawiem, ani prawną nowością. Odbywało się zresztą na skalę globalną. Wydania mienia obywateli Niemiec zwycięzcy alianci zażądali od sprzymierzeńców Rzeszy, jak i od innych krajów, w tym tak egzotycznych jak Syjam, Iran, Dominikana, Cejlon, Haiti, Etiopia czy Egipt. Zmuszono do tego nawet neutralną Szwajcarię i Szwecję. W publikacjach niemieckich podaje się, że w ówczesnym świecie tylko w dwóch krajach: Irlandii i Afganistanie nie udało się zwycięzcom zająć mienia obywateli niemieckich. Zgodnie z umową paryską z 1946 r. majątek ten miał zaspokoić część roszczeń reparacyjnych.

Milczące zamknięcie

Proces przejmowania mienia zahamowała zimna wojna. Niemcy, które stały się nagle niezbędne w konfrontacji Zachodu z komunizmem, doskonale wykorzystały nową sytuację. Zamiast jak w latach 20. wypłacić obywatelom odszkodowanie, już w 1952 r. uzyskały w tzw. traktacie przejściowym zgodę trzech mocarstw zachodnich na podjęcie rokowań z innymi krajami w sprawie odzyskania wywłaszczonego mienia obywateli.

W MSZ RFN powołano więc specjalny departament, który doprowadził do zawarcia serii umów dwustronnych. Efekty były różne, ale z reguły stawiały uzgodnienia poczdamskie na głowie - np. w Szwajcarii zwracano mienie po wpłacie przez b. właściciela 1/3 wartości; w Hiszpanii i Portugalii środki ze sprzedaży majątków niemieckich przekazano do dyspozycji RFN; Egipt wypłacił byłym właścicielom odszkodowanie globalne w wysokości 1,5 mln marek; Austria otrzymała od zwycięskich mocarstw traktatowe pozwolenie, by zwrócić majątek niemiecki nieprzekraczający wartości 260 tys. szylingów - dokonała więc nadinterpretacji, dzieląc mienie na "nieruchomości" oraz "prawa i interesy", i zwracając je w każdej grupie do wskazanej wysokości. Mienie zwracały też inne kraje Europy Zachodniej czy nawet USA. Natomiast w ówczesnych państwach komunistycznych majątki niemieckie zostały nieodwracalnie znacjonalizowane.

Osobom, które nie odzyskały mienia ani choćby częściowego odszkodowania, państwo niemieckie udzieliło pomocy socjalnej na mocy ustawy o świadczeniach wyrównawczych z 1952 r. W 1990 r. żadna ze stron traktatu 2+4 nie zdecydowała się wrócić do kwestii reparacji, wysiedleń i spraw majątkowych. Ale Niemcy nie zmieniły ani swego ustawodawstwa, ani orzecznictwa sądowego, a pomijając słynne listy do traktatu o dobrym sąsiedztwie, nie zawarły też z Polską żadnej umowy w tej kwestii. Część przedstawicieli polskich prawników nazwała taki brak norm "milczącym zamknięciem".

Wewnętrzny problem Niemiec

Jaki mamy teraz efekt? Stanowisko rządu niemieckiego, który uważa, że roszczenia nie istnieją, jest przychylne Polsce. Ale jest też sprzeczne z prawem RFN. W obowiązującej ustawie z 1952 r. państwo niemieckie zastrzega bowiem, że przyjęcie świadczeń nie narusza praw majątkowych "poszkodowanych", ani też nie oznacza rezygnacji z występowania o zwrot pozostawionych majątków. Co więcej, odzyskanie majątku pociąga za sobą zwrot uzyskanej po wojnie pomocy socjalnej skarbowi państwa RFN. Z kolei krajom wywłaszczającym ustawa zakazuje uzasadniania odmowy zwrotu majątku lub odszkodowania przez powołanie się na niemieckie świadczenia wyrównawcze. W tej formule widać wyraźnie - jak napisał w 1992 r. niemiecki prawnik Löbach - że "ustawodawca traktuje pozbawienie majątku jako przejściowe".

Dlatego dzisiejsze skargi Powiernictwa Pruskiego to nie "fanaberie szaleńców", lecz naturalny skutek narastania problemu, który jest sprawą wewnętrzną Niemiec. Kluczem do jego rozwiązania jest aktywność Berlina, a nie próby renegocjacji traktatów.

Po Poczdamie, tak samo jak po Wersalu, standardem międzynarodowym było przejmowanie mienia niemieckiego, a częściowy zwrot w niektórych krajach w latach 50. i 60. - jedynie sukcesem negocjacyjnym RFN. Dziś próbuje się tamten zaskakujący sukces zamienić w imperatyw i wymusić analogiczne kroki na Warszawie.

Zapomniano, że w Polsce przejęcie mienia niemieckiego ma fundamentalne znaczenie polityczne i moralne, jakiego brakuje wywłaszczeniom przeprowadzonym w Tajlandii, Brazylii, Szwajcarii czy nawet w USA. To Polska w wyniku agresji Niemiec straciła 6 mln obywateli, 60 proc. majątku narodowego i wschodnią część terytorium. Mienie Rzeszy i jej obywateli to zaledwie ułamkowa kompensata za zbrodnie i straty materialne. Obrona prawa do przejęcia mienia niemieckiego należy do polskiej racji stanu, a nawet dyskusja o zwrocie godzi w fundament i tożsamość naszej państwowości.

Dysonans między prawem RFN a stanowiskiem rządu wywołuje coraz ostrzejsze ataki przesiedleńców. W dodatku ewolucja prawa międzynarodowego dostarcza przesiedleńcom nowych możliwości. Jeśli więc Polska i Niemcy chcą wspólnie pracować nad przyszłością Europy, to w ich stosunkach musi zapanować normalność. Bez zamknięcia problemu roszczeń będzie to trudne. Dlatego Berlin powinien wreszcie przejść od politycznych deklaracji do czynów, bo kolejnych etapów konfrontacji pojednanie polsko-niemieckie i proces integracji europejskiej mogą nie wytrzymać.

Mariusz Muszyński
"Gazeta Wyborcza" z 2007-01-09


Mariusz Muszyński - jest dr. hab. prawa, profesorem na Wydziale Prawa UKSW, przedstawicielem ministra spraw zagranicznych ds. stosunków polsko-niemieckich.


® Koszalin 2007 | www.komk.ovh.org | Komitet Obywatelski Miasta Koszalina