|
2008-12-08
Kiedy rozum śpi...
O elicie, której nie ma, o lokajstwie intelektualnym i milczeniu intelektualistów, pisze w dzisiejszej "Rzeczpospolitej" znany publicysta, zwolennik wprowadzenia w Polsce jednomandatowych okręgów wyborczych, Maciej Rybiński. "Milczenie ludzi fachowych i wrażliwych pozwala elicie politycznej, wspieranej przez intelektualne lokajstwo, licytować się na płaską i głupią demagogię" - pisze autor.
Jest mało prawdopodobne, by Polska posiadała elity intelektualne. Po prostu - nie dano nam szans na jej wyłonienie. Chociaż Rybiński nie wiąże tego bezpośrednio z systemem wyborczym, to kontekst wypowiedzi wyraźnie to sugeruje.
W III Rzeczypospolitej elita ducha, zbiorowość intelektualistów posiadających wpływ na społeczeństwo, przestała istnieć publicznie. Jest ignorowana przez elitę polityczną, co najwyżej najwybitniejsze jednostki służą przy odświętnych okazjach do garnirowania szukających popularności polityków. Zastąpiła ją pseudoelita z nominacji, którą można stracić, wykazując zbyt zuchwałą niezależność. Elity władzy stały się samowystarczalne, elitom intelektualnym nie odpowiadają obowiązki dworskie.
Nie mamy innych elit, poza politycznymi. Te zresztą, trudno elitą nazwać. Rządzi pieniądz, a polityka stała się sposobem na życie, rodzajem działalnosci gospodarczej. Przy okazji Rybiński przypomina różnicę - sformułowaną przez Maxa Webera - między tymi, którzy żyją dla uprawiania polityki, i tymi, którzy żyją z polityki.
W polskiej świadomości społecznej inne elity, poza polityczną, nie istnieją. Elita urodzenia została zlikwidowana w PRL ostatecznie. Elitę intelektualną zepchnięto na margines. Elita gospodarcza jeszcze nie powstała, podobnie jak elita pieniądza, a nad zaczątkami obu ciąży odium podejrzenia o machinacje kryminalne. Powszechnie akceptowanej elity moralnej nie ma, ponieważ nie ma powszechnie akceptowanej moralności publicznej jako porządku spontanicznego. Nie ma u nas nawet elity urzędniczej, ponieważ karuzela stanowisk kręci się zbyt szybko, aby pozwolić na ukształtowanie się jakiejkolwiek trwałej struktury.
Posłowanie stało się dochodowym interesem, każdy stara się więc przestrzegać takich reguł gry, żeby beneficjum nie stracić, dzierżyć je dożywotnio, a najlepiej jeszcze założyć rodzinną dynastię. Polska jest pod tym względem wyjątkiem.
W Polsce elita polityczna - poza jednostkami, które policzyć można na palcach jednej ręki - to amatorzy. Albo gorzej jeszcze - aktywiści. Obserwacja poczynań polskich elit politycznych - to znaczy grup, które roszczą sobie pretensje do takiej przynależności - pozwala postawić pytanie, czy przypadkiem w III Rzeczypospolitej nie spełniło się wielkie marzenie Lenina o państwie, którym zdolna byłaby kierować, w wolnym od gotowania czasie, każda kucharka. Większość naszych polityków wyrosła na platonowskich filozofów - królów w formacie kieszonkowym albo po prostu drobnomieszczańskim.
Rozerwanie związku pomiędzy polityką, a kulturą intelektualną, jest dla autora oczywiste. Życie polityczne - osobno, życie intelektualne - osobno. Elita władzy - sobie, elita intelektualna, której życie polityczne już zupełnie obrzydło - sobie. Ze szkodą dla państwa polskiego. Albo może odwróćmy pytanie - z korzyścią dla kogo?
Spauperyzowana elita ducha milczy najczęściej, zniechęcona brutalnością i ubóstwem myślowym politycznych rozgrywek, lękając się, że zabranie głosu w którejś z ważnych spraw publicznych zakończy się przyklejeniem etykietki z politycznego segregatora.
Milczenie ludzi fachowych i wrażliwych pozwala elicie politycznej, wspieranej przez intelektualne lokajstwo, licytować się na demagogię, płaską i głupią, na niespełnialne obietnice i absurdalne wizje, przeciwko którym nie podnosi głosu nikt niezależny, niepodejrzewany o partyjne uwikłania, posiadający niekwestionowany autorytet rozumu. Rozum został uśpiony.
Oprac. KW na podstawie Maciej Rybiński "Elita, która nie jest elitą" Rzeczpospolita 07-12-2008
2008-11-27
"Obozy koncentracyjne" - niemieckie czy polskie?
Światowe media wciąż posługują się skandalicznym sformułowaniem "polskie obozy koncentracyjne" czy "polskie obozy śmierci". Dochodzi do nich, pomimo coraz częstszym i coraz bardziej zdecydowanym reakcjom: polskich służb konsularnych, środowisk polonijnych, czy wreszcie polskich mediów. Zastanawia zatem, skąd ten upór w zrzucaniu odpowiedzialności na Polskę, która jest największą obok narodu żydowskiego, ofiarą hekatomby, zgotowanej nam przez nazistowskie Niemcy. Niestety, to efekt zmasowanej nagonki na polskość trwającej latami, ale także braku polskiej polityki historycznej i przesadnej skłonności do kajania się i brania na siebie winy za czyny przez nas niepopełnione.
Krzywdzące nas tezy o "polskich obozach koncentracyjnych" padają często w amerykańskich, brytyjskich i innych zachodnich mediach. Szczególnie bolesne jest jednak pojawianie się ich w mediach niemieckich. Ostatnio, "Nasz Dziennik" poinformował, że dopuściła się tego w swoim poniedziałkowym wydaniu, opiniotwórcza gazeta "Die Welt", określając "polskim" obóz zagłady w Majdanku. Artykuł spowodował reakcję Ambasady RP w Berlinie. W odpowiedzi, niemiecki dziennik przeprosił dwa dni później na swojej stronie internetowej, a w dniu następnym wydrukował na stronie siódmej swojej gazety sprostowanie, to jednak samo tłumaczenie naczelnego tego pisma: "To dla mnie zagadka, jak do tego doszło" - jest mało wiarygodne. Zwłaszcza, że autorka tekstu Miriam Hollstein, jest osobą urodzoną w roku 1970, winna zatem mieć większe wyczucie empatii od swych starszych kolegów po fachu względem narodu polskiego. Zastanawia także, jak określana przez nią jako "niefortunna pomyłka wynikła z pośpiechu", mogła się przedrzeć także przez kolejne etapy redagowania tekstu.
Antypolska polityka informacyjna
 |
 |
Polskie obozy koncentracyjne?! |
Niestety, to nie pierwszy i nie jedyny przypadek podawania w mediach niemieckich dezinformacji na temat hitlerowskich obozów zagłady. Jak podaje "ND" można się o tym bardzo łatwo przekonać, wpisując do jakiejkolwiek internetowej wyszukiwarki słowa "Polnische Konzentrationslager". W ciągu kilku chwil trafiamy na inne niemieckie strony. Tak jest na przykład na stronie "Deutsche Welle", gdzie w życiorysie oprawcy Klausa Barbie, można przeczytać, że wysyłał on tysiące Żydów do "polskiego obozu koncentracyjnego". W ślad za mediami idą również organizacje i politycy. Na internetowej stronie lewicowej "Links-jugend" z Saksonii, czytamy o planach "pięciodniowego wyjazdu młodzieżowej grupy naukowej do byłego polskiego obozu koncentracyjnego w Auschwitz". W przeszłości podobne haniebne określenia pojawiały się także w innych niemieckich publikatorach. Takie informacje podawał m.in. hamburski tygodnik "Der Spiegel", który w marcu 2006 roku, na swoich łamach pisał: że niejaki Aleksander Dolezalk, w Poznaniu oraz Łodzi spieniężył ubrania i inne wartościowe przedmioty pochodzące z "polskich obozów zagłady". W podobnym tonie pisano w dziennikach: "Tagesspiegel", "Tageszeitung", "Muenchen Merkur", "Rheinische Post" czy "Süddeutsche Zeitung", który w styczniu 2006 roku podawał informację, że "w polskim obozie Chełmno" już pod koniec 1941 roku rozpoczęto masowe mordy.
Należy przy tym dodać, że żadne niemieckie medium nie pisze jednocześnie np. o austriackim Mauthausen, więc licznie pojawiające się tłumaczenia, że "chodzi jedynie o lokalizację" w odniesieniu do opisywanych "obozów" jest po prostu nieuzasadnione. Te wszystkie "niby" pomyłki składają się po prostu na antypolską politykę informacyjną. Jest to zatem celowa akcja mająca osiągnąć efekt propagandowy. Chodzi bowiem o to, aby w świadomości społecznej Europy Zachodniej oraz za oceanem utrwalić pogląd, że odpowiedzialność za obozy organizowane przez Niemców, w których dokonywali oni zbrodni ludobójstwa, ponosi strona polska. Pomija się zarazem zupełnym milczeniem fakt, że w większości z nich, eksterminowani byli również Polacy, jak chociażby w Auschwitz, gdzie pierwsze numery jenieckie należały właśnie do Polaków. Zupełnie zapomina się również o tym, że państwo polskie było w tym czasie pod okupacją niemiecką i to zupełnie inną, z jaką do czynienia miały podbite przez Niemców narody Europy Zachodniej.
Polskie Centrum Martyrologii w Berlinie
Przy okazji ostatniego incydentu powrócił problem, jak polskie władze powinny reagować na podobne przypadki. Dobrze się stało, że polski rząd rozważa wytoczenie gazecie "Die Welt" procesu o duże odszkodowanie. Być może głośny proces i zasądzona, miejmy nadzieję, duża kwota odszkodowania np. na sfinansowanie leczenia ofiar nazizmu, wyczuliłyby inne zagraniczne media, że owo, tak często padające z polskim przymiotnikiem nieuczciwe sformułowanie, Polaków po prostu oburza. Znany berliński adwokat Stefan Hambura, podpowiada jeszcze inny pomysł, stworzenia w centrum Berlina - Centrum Historii i Martyrologii Narodu Polskiego. Wydaje się, że inicjatywa taka byłaby skutecznym lekarstwem na zanik niemieckiej pamięci w tej materii. Zwłaszcza, że Romowie mają już na terenie Niemiec w miejscowości Heidelberg swoje Centrum Dokumentacji i Kultury, Żydzi także mają swoje Centrum w Berlinie, a obie placówki są dotowane z budżetu oficjalnych niemieckich czynników państwowych. I tylko żałować należy, że władze Niemiec, tak nierówno traktują poszczególne narody, które tyle od nich wycierpiały, w niedalekiej przecież przeszłości.
Więcej wymagajmy także od samych siebie
Samo przywrócenie, polskiej polityce historycznej, przed trzema laty, jej godności i znaczenia nie wystarczy. Prawdą jest, że teraz nasze placówki dyplomatyczne, reagują już częściej i bardziej skutecznie. Jednak sama reakcja nie wystarczy, gdy znowu, coraz częściej w stosunkach międzynarodowych, pojawia się ta dobrze nam znana polska słabość w akcentowaniu niezbywalnych praw narodu. Niedopuszczalnym jest choćby tak bulwersujące zaproszenie przewodniczącej Związku Wypędzonych do rady honorowej komitetu budowy "Kopca pamięci i pojednania" na terenie KL Auschwitz. Jak i zasiadanie w tej radzie tak wielu polskich parlamentarzystów, wspólnie z Eriką Steinbach, a więc z osobą, która całą swoją działalność publiczną ukierunkowała na pomniejszanie i relatywizowanie znaczenia zbrodni nazizmu niemieckiego. I jeszcze jedno. W tych dniach, pod informacjami na temat niestosownego sformułowania dziennika "Die Welt" na polskich portalach internetowych pojawiły się wpisy bagatelizujące sprawę lub narzekające na przesadne wyczulenie historyczne Polaków. Tymczasem, zbrodnia ludobójstwa dokonywana w obozach zagłady, zasługuje na traktowanie z najwyższą powagą. Jej bagatelizowanie, to jakby zaproszenie do wybielania się kata kosztem ofiary!!!
Mariusz A. Roman
 Notka z Wikipedii: MARIUSZ A. ROMAN, ps. "Powstaniec", jeden z głównych działaczy Federacji Młodzieży Walczącej, animator Federacji w Gdyni od 1985 r. Bezpośrednio po wprowadzeniu stanu wojennego stworzył Organizację Starej Polski (OSP). Początkowo pracował w redakcji gdańskiego pisma FMW - "Monit". Następnie, założył osobny Region FMW Pomorze Wschodnie i wydał "Antymantykę" - pismo regionalne, oraz inicjował wydawanie pism: "Wolni" w Wejherowie, "Strzelec" w Chojnicach i "Piłsudczyk" w Gdańsku, a także szeregu pism szkolnych. Od 1987 r. działał w strukturach Polskiej Partii Niepodległościowej i wydawał pismo młodzieżowe "Szaniec", inicjował wydawanie pisma "Solidarność i Niepodległość" wychodzącego na Wybrzeżu w latach 1989 - 1991. Jeden z inspiratorów okupacji budynku Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku w 1990. oraz szeregu akcji i demonstracji przeprowadzanych w Trójmieście. W latach 1998-2006 Radny Rady Miasta Gdyni.
2008-08-22
Pod sztandarem prawicowości
W numerze 2/1990 "Poza Układem" z lutego 1990 r. przedstawiliśmy nasz pogląd na definiowanie politycznej lewicy i prawicy. Pojęcia te odnosiliśmy do demokratycznych systemów parlamentarnych. Od demokracji można odchodzić "na lewo" lub "na prawo", lecz wprowadzenie systemów totalitarnych czy rządów dyktatorskich ma ten sam cel - likwidację społeczeństwa obywatelskiego. Dla ilustracji tego problemu przedstawiliśmy model graficzny zwany "kołem Amalrika".
 |
 |
Autorzy książki |
Podobieństwa między faszyzmem (dyktatura narodowców) i komunizmem (dyktatura proletariatu), potwierdzają słuszność modelu Amalrika.
Po II wojnie światowej Europa przeżyła okres odżegnywania się od faszystów i faszystowskich idei. Lewicowość była w modzie jako przeciwieństwo faszyzmu. Korzystał na tym Związek Radziecki, rekordzista w lewicowości. Sojusznik Hitlera, agresor, twórca obozów koncentracyjnych dla przeciwników politycznych i ludzi o niewłaściwej narodowości, ZSRR został uznany arbitrem w ocenie, kto jest szczerym antyfaszystą, a kto nacjonalistą, rasistą, imperialistą lub przynajmniej zaplutym karłem reakcji.
Nie tylko polscy, również zachodni intelektualiści nie potrafili oprzeć się ofensywie propagandowej, ulegli szantażowi. Wszyscy deklarowali walkę o pokój, miłość do wyzyskiwanej klasy robotniczej i braterstwo między narodami. Oczywiście pod warunkiem, że będą to robotnicy w Detroit, a nie w Nowoczerkasku, Murzyni w RPA, a nie Tatarzy na Krymie.
Wahadło historii przekręciło się i po spektakularnym ogłoszeniu końca komunizmu, beztrosko szybujemy w następną paranoję.
Prawicowość, elitarność jest w modzie. Działacze, którzy zawdzięczają kariery polityczne i finansowe związkowi zawodowemu "Solidarność", odcinają się od "lewicy i pluralizmu". Wart zastanowienia jest fakt, że prawicowcy uznali za głównego przeciwnika nie partyjną nomenklaturę, lecz proletariat. Biznesmen to już klasowo swój człowiek. Zasłużeni "w utrwalaniu władzy ludowej" są czołowymi biznesmenami i z pogardą wyrażają się o niezaradnych, którzy najpierw czekają "aż im państwo da", a potem nie wstydzą się żyć z jałmużny, czyli zasiłku dla bezrobotnych. Komuniści gotowi "bronić socjalizmu jak niepodległości", są, tak jak i poprzednio, po tej samej stronie barykady - przeciwko ludziom żyjącym z pracy najemnej. Barykada została ta sama - zmieniono na niej sztandar.
Czołowi prawicowcy nie czekają "aż państwo im da", czerpią ze wspólnej kasy pełnymi garściami i nawet tym się szczycą. Ultraprawica postuluje w ogóle likwidację kasy państwowej. Jako pierwszy krok we właściwym kierunku likwiduje podatki płacone przez kapitalistów. Podatki, dywidendy i popiwki płacone przez proletariat zatrudniony w państwowych zakładach pracy, są słuszne, uzasadnione naukowo i zgodne ze sprawiedliwością dziejową. Niszczenie przemysłu uzasadnia się ideowo - wielkoprzemysłowa klasa robotnicza jest ostoją komunistycznej mentalności. Ksiądz Tischner, który przetrwanie i potęgę swojego Kościoła zawdzięcza odwadze i przywiązaniu prostych ludzi do wiary ojców, ośmielił się nazwać tych ludzi "homo sovieticus".
Lewicę zwalcza się zajadle w myśl zasady - im dalej na prawo, tym większy dystans od komunizmu. Jest to ten sam błąd, który popełniono tępiąc faszyzm jako prawicę. Elity intelektualne, zamiast zdemaskować fałsz, ochoczo służą nowej modzie i nowemu panu. Historia się powtarza.
Propagandowe, ostentacyjne zwalczanie lewicy pozwala ukryć wstydliwy fakt wywiązywania się z umowy zawartej przez elity przy "okrągłym stole". Partyjna i esbecka nomenklatura poprzedniego reżimu ma zagwarantowane bezpieczeństwo i udział w "zagospodarowaniu masy upadłościowej po systemie komunistycznym".
Antylewicowa propaganda utrudni zorganizowanie się społeczeństwa do obrony swoich interesów. Do poglądów lewicowych oficjalnie przyznają się tylko pogrobowcy PZPR. Mit o PZPR, jako "awangardzie klasy robotniczej" został, wydawało się skutecznie, obalony wystąpieniami robotników w Poznaniu w 1956 r. i na Wybrzeżu w latach 1970 i 1980. Ludzie nie ufają swoim nowym obrońcom. Natomiast w prawicowych partiach nikomu nie przeszkadza ta uzurpacja. Nikt nie dziwi się, jak to jest możliwe, że w PZPR wręcz roiło się od ideowych lewicowców, obrońców biednych, uciśnionych i wyzyskiwanych. Były członek PZPR, znaczy lewicowiec. Nikt też nie kwestionuje lewicowości Adama Michnika, chociaż "Gazeta Wyborcza" przoduje w pogardliwym stosunku do "roboli", a jego przeszłość w Komitecie Obrony Robotników, wobec faktów ujawnionych przez Macierewicza, wygląda na koniunkturalną zagrywkę.
Lewicowy - zły, antynarodowy; prawicowy - dobry, prawy, patriotyczny. Taki obraz świata serwuje nam propaganda.
Skutek jest taki, że na lewicy w życiu politycznym Polski panuje pustka. Nawet związki zawodowe, z natury rzeczy lewicowe, odżegnują się od lewicy. Miejsce lewicy zajęli uzurpatorzy i wszystkim jest z tym wygodnie. Prawicowe rządy nie muszą konfrontować swojej polityki z reprezentantami warstw ubogich, czyli z większością społeczeństwa. Byli komuniści zyskują sympatię ludzi pracy jako szczera i jedyna lewica.
Na domiar złego, wbrew oczywistym faktom i zdrowemu rozsądkowi, podtrzymuje się lansowaną przez komunistów tezę, że prawdziwy proletariusz nie ma ojczyzny. Dobrym przykładem tej propagandy jest artykuł w "Gazecie Wyborczej" Anny Bikont o robotnikach w kwidzyńskiej papierni przejętej przez amerykański koncern.
Patent na patriotyzm i duchowe wartości mają prawicowe lub lewicowe elity, czyli ludzie wylansowani przez telewizję. W tym nurcie propagandy mieszczą się propozycje "konsolidacji lewicy" według kryteriów klasowych, wyłącznie wokół interesów materialnych, bez zwracania uwagi na rodowód polityczny, na stosunek do niepodległości państwa i suwerenności narodu.
Rząd nie chce rozmawiać ze wspólną reprezentacją wszystkich związków zawodowych. Chudopachołkowie nie mają prawa do demonstrowania honoru i przywiązania do zasad. Protest Solidarności Pracy* z Gdańska przeciwko wpisaniu ich partii do Unii Pracy, jednoczącej byłych aktywistów PZPR i byłych działaczy "Solidarności", przeszedł niezauważony.
Lewica ma trzymać się tematu "pełnego brzucha", jak to kiedyś zgrabnie ujął Moczulski, dzieląc programy opozycji na "kiełbasiane" i "niepodległościowe". Moczulski, który uważa się niemal za następcę Piłsudskiego, zwalczał w ten sposób jedną z najcenniejszych polskich tradycji - tradycję niepodległościowej Polskiej Partii Socjalistycznej. Dzięki socjaliście Piłsudskiemu, chudopachołkowie obronili niepodległość Polski w wojnie z bolszewikami. Prawica debatowała, czy obrona przed komunistyczną nawałą nie jest romantycznym szaleństwem. Warto o tym przypomnieć przed rocznicą 11 listopada.
Sztuczny podział potrzeb człowieka na duchowe i materialne, tak jak rozerwanie pojęć ojczyzna i chleb, jest na rękę tym, którzy chcą nas pozbawić i ojczyzny, i chleba.
Joanna i Andrzej Gwiazdowie Pierwotnie tekst sygnowany jako Redakcja "Poza Układem"
Pierwodruk: "Poza Układem" nr 10/1992.
* Ugrupowanie polityczne, skupiające lewicowych działaczy opozycji antykomunistycznej. Powstało na bazie środowisk robotniczych (m.in. ruch rad pracowniczych) o lewicowych przekonaniach, związanych z tradycjami "Solidarności" jako związku zawodowego i ruchu społecznego. Działało w latach 1991-1992, w Sejmie X kadencji miało 5 posłów, którzy odeszli z Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego. W wyborach do Sejmu I kadencji w 1991 r. uzyskało 2,06 proc. głosów i wprowadziło 4 posłów. Liderami SP byli m.in. Ryszard Bugaj, Karol Modzelewski, Aleksander Małachowski, Marek Krankowski, Bogusław Kaczmarek, Andrzej Miłkowski, Piotr Marciniak i Piotr Czarnecki. Z inicjatywy części liderów SP utworzono w czerwcu 1992 r. Unię Pracy, która miała jednak odmienną formułę, łącząc lewicowe środowiska dawnej opozycji z ex-działaczami PZPR, czego nie zaakceptowała część członków SP o solidarnościowym rodowodzie (w tym silne struktury SP z Trójmiasta, Torunia, Elbląga i Poznania) i nie przystąpili oni do nowej formacji - o tym konflikcie wspomina Autorka tekstu.
Więcej o książce:
|
|