2008-05-18


Dwugłos o Polsce


Sobota 17 maja 2008 była w Polsce takim samym dniem jak każda inna sobota i zapewne tak też ten dzień zapamięta historia. A jednak wydarzyło się coś, co z perspektywy Polski ma wymiar bardzo ważny; z obozów dwóch głównych przeciwników politycznych - PO i PiS - doszły głosy świadczące o tym, że polska polityka zaczyna przemawiać językiem polskiej racji stanu.

Prezes PiS Jarosław Kaczyński mówił o polityce wobec Niemiec, a tygodnik "Wprost" przedstawił prawdopodobny scenariusz działań premiera Donalda Tuska w najbliższych latach, polegający na powrocie do klasycznego programu PO, dzięki któremu ta partia urosła w siłę i zaistniała na scenie politycznej, zawierającego między innymi postulat radykalnej zmiany ordynacji wyborczej na większościową z jednomandatowymi okręgami wyborczymi. Gdyby te dwa obozy zaczęły ze sobą zgodnie współpracować dla dobra Polski, nasz kraj szybko stałby się jednym z silniejszych i szanowanych w Europie. Marzenie? Nawet jeśli jest to tylko marzenie, to jako obywatele, mamy prawo do takich marzeń i powinniśmy je artykułować publicznie.

Prezes PiS Jarosław Kaczyński uczestniczył w ogólnopolskim seminarium pt. "Jak zabezpieczyć własność w północnej i zachodniej Polsce przed roszczeniami niemieckimi?" zorganizowanym przez klub parlamentarny PiS oraz Unię na Rzecz Europy Narodów. Kaczyński nie owijając w bawełnę uznał, że uprawiana po 1989 roku przez polskie władze polityka "przepraszania" zbudowała podstawę dla roszczeń wobec ziem północnej i zachodniej Polski.

- Kto się w ten sposób zachowuje, ten buduje podstawy dla roszczeń, różnego rodzaju roszczeń: moralnych, ale w konsekwencji także i dla roszczeń innego rodzaju - zauważył Kaczyński.

Warto o tym pamiętać w Koszalinie, gdzie polską historię się postponuje, a niemiecką i pruską gloryfikuje.

Prezes PiS oświadczył w trakcie swojego wystąpienia, że "sprawę roszczeń i statusu polskiej własności na ziemiach zachodnich i północnych trzeba podnieść w ramach polskiego porządku prawnego, w ramach tego, co może uczynić nasz rząd (...), ale trzeba tę sprawę traktować także w kontekście porządku europejskiego". Według niego, "władze nowej Polski, które zaczęły kształtować się w 1989 także nie przejawiały większego zainteresowania tą problematyką". Jak dodał, władze te "prowadziły politykę, która przynajmniej pośrednio szkodziła polskim interesom, także w odniesieniu do tych kwestii".

- Polacy mieli przepraszać, Polacy, naród po Żydach najbardziej skrzywdzony w trakcie II Wojny Światowej, mieli nieustannie przepraszać - powiedział Jarosław Kaczyński. Szef PiS podkreślił, że nie wie, co kryło się za tą polityką, ale "na pewno nie było to dobre rozeznanie charakteru stosunków międzynarodowych". Powiedział również, że taka polityka prowadzi do "coraz większego wzrostu rozzuchwalenia tych, którzy zamiast się wstydzić, przepraszać i w niejednym wypadku regulować swe materialne zobowiązania, zaczęli zgłaszać roszczenia w stosunku do naszego kraju".

"Donald Tusk wróci do słynnego hasła Jana Rokity" - informuje z kolei tygodnik "Wprost". W chwili spadku poparcia dla rządu i objawów narastania niezadowolenia społecznego, Tusk zaproponuje coś w rodzaju wymyślonego przez Jana Rokitę "szarpnięcia cuglami" - twierdzi tygodnik. Niewykluczone, że po raz kolejny odwoła się do: podatku liniowego, ordynacji większościowej z jednomandatowymi okręgami wyborczymi, likwidacji Senatu, zniesienia immunitetu, zmiany konstytucji i profesjonalizacji armii - pisze "Wprost".

Wypada tylko życzyć premierowi Donaldowi Tuskowi i prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu, żeby im sie powiodło. Ich sukces, będzie sukcesem Polski. Jak mawiał Churchill, tym się różni polityk od męża stanu, że ten pierwszy myśli o następnych wyborach, ten drugi - o następnych pokoleniach. Oczekujemy od polityków instynktu państwowego, konkretów i poważnej debaty o Polsce, a nie ciągłych kłótni o to, kto większym geniuszem jest.

Oprac. Krzysztof Wojnicki
na podstawie Onet.pl oraz informacji PAP


2008-03-29


Niemcy łamią obietnice względem Polski


Pod takim tytułem ukazał się w sobotę 29 marca artykuł w dzienniku "Rzeczpospolita". To już kolejny sygnał ostrzegawczy, wystosowany przez polską prasę w ostatnich dniach. I nie chodzi tutaj o spór polityczny - między Platformą Obywatelską a Prawem i Sprawiedliwością, o to, kto prowadzi bardziej skuteczną politykę wobec Niemiec - ale o coś znacznie poważniejszego: o Polską rację stanu.

Zacznijmy domagać się od polityków, aby w interesie Polski, wypracowali wspólną politykę zagraniczną, obronną i historyczną. W tych obszarach powinien zapanować konsens polityczny, porozumienie ponad podziałami, bo w przeciwnym razie będziemy świadkami osłabiania pozycji Polski w świecie i Europie, a nawet ośmieszania naszego kraju na arenie międzynarodowej. Co nie oznacza różnicy zdań czy sporów, ale toczonych we własnym domu, a nie wynoszonych na zewnątrz. Ostatnie wydarzenia, związane m.in. z ratyfikacją Traktatu lizbońskiego, pokazują, że uwikłanie fundamentalnych zagadnień państwowych w ostry spór polityczny, prowadzi do zagubienia meritum, niszczenia dyskursu publicznego, a na plan pierwszy wysuwają sie kwestie ambicjonalne - nie to, co jest racją, lecz to, kto ma rację.

Sobotnia (29.03.2008) "Rzeczpospolita" zamieszcza na pierwszej stronie artykuł: "Bez pomnika Solidarności". Według dziennika zamiast pomnika w pobliżu Bundestagu, który miał przypominać o polskich zasługach w dziele zjednoczenia Niemiec, ma być skromna tablica. Opóźnia się powstanie wystawy o napaści na Polskę. Portal internetowy Onet zamieszcza omówienie artykułu:

Rząd Donalda Tuska poszedł na rękę niemieckim władzom, nie protestując przeciwko budowie w Berlinie "Widocznego znaku" upamiętniajęcego głównie niemieckich wypędzonych. Warszawa liczyła jednak, że w Berlinie powstaną również projekty ukazujące polską martyrologię. Jeszcze w lutym mówili o tym niemieccy politycy. Dziś jest inaczej.
Niemcy wycofują się rakiem z wcześniejszych sugestii, że uwzględnią oczekiwania Warszawy. Okazuje się, że w Berlinie nie ma miejsca na pomnik Solidarności pomyślany jako dowód uznania i wdzięczności za jej wkład w zjednoczenie Niemiec i Europy. Kilka miesięcy temu Polska miała nadzieję, że Niemcy wybudują w pobliżu Bundestagu niewielki monument z elementami bramy Stoczni Gdańskiej. Dziś mówią tylko o skromnej tablicy pamiątkowej na fasadzie parlamentu. Jak zapewnia rzecznik Bundestagu, w sprawie upamiętnienia Solidarności nie zapadły jeszcze żadne decyzje. Berlin czeka na propozycje Warszawy. Jednak z informacji Rz wynika, że Niemcy zdecydowanie obstają przy tablicy. Na razie na ścianie parlamentu jest inna tablica. Informuje o wdzięczności wobec Węgrów za otwarcie latem 1989 roku granicy z Austrią, co umożliwiło tysiącom uciekinierów z NRD dotarcie do RFN. Nie daje się przekonać szefów Bundestagu, że są to dwie różne sprawy, których nie sposób porównywać.
Pod znakiem zapytania stoi również projekt fundacji Topografia Terroru, który miał opowiadać o polskiej martyrologii wojennej. Zaplanowana na przyszły rok wystawa z okazji 70. rocznicy niemieckiej napaści na Polskę nie zostanie pokazana w przewidzianym wcześniej miejscu. Berlin czyni z całej sprawy wielką tajemnicę, szukając podobno nowego miejsca dla ważnej nie tylko z polskiego punktu widzenia wystawy.

- Dokument niemieckiego rządu dotyczący "Widocznego znaku" ignoruje polskie zastrzeżenia co do sposobu upamiętnienia wysiedlonych. Jego treść świadczy o tym, że polsko-niemiecki dialog jest fikcją - pisze filozof i publicysta Marek A. Cichocki w dzienniku "Rzeczpospolita" z 26 marca 2008.

"Widoczny Znak". Rząd polski nie zgłasza sprzeciwu

W zeszłym tygodniu polskie media były tak pochłonięte informacją o skardze, jaką pewien amerykański homoseksualista chce wnieść przeciwko Lechowi Kaczyńskiemu, że prawie w ogóle nie zwróciły uwagi na opublikowany przez "Rzeczpospolitą" dokument niemieckiego rządu dotyczący założeń "Widocznego znaku" w Berlinie. Przypomnijmy - chodzi o państwową placówkę upamiętniającą przymusowe wysiedlenia Niemców po wojnie, której kształt stał się przedmiotem politycznego kompromisu zawartego przez rządzącą w Niemczech wielką koalicję kanclerz Merkel.

Dialog jest fikcją
Wszystkie czerwone linie sygnalizowane w polskiej debacie zostały przez twórców dokumentu przekroczone. Uwagę przykuwa już pierwsze zdanie dokumentu w części poświęconej celom i założeniom "Widocznego znaku". Mowa jest o tym, że celem placówki będzie zachowanie pamięci - szczególnie młodego pokolenia - o "stuleciu wypędzeń". Można spuścić zasłonę milczenia na fakt, że fraza "stulecie wypędzeń" została wprost zaczerpnięta z wystawy Eriki Steinbach zorganizowanej dwa lata temu w Berlinie (krytyczne omówienie wystawy: Marek A. Cichocki, Dariusz Gawin "Nowa przeszłość Niemiec", "Rzeczpospolita" 4.11.2006 r.; próby umieszczenia tego tekstu w niemieckiej prasie nie powiodły się).
W polskiej debacie wielokrotnie sygnalizowano, że zdefiniowanie XX wieku jako "stulecia wypędzeń" jest błędne. Z perspektywy narodów Europy Środkowo-Wschodniej, w tym także Niemców, wiek XX jest wiekiem dwóch totalitaryzmów, a wysiedlenia były tylko jednym i wcale nie najdotkliwszym doświadczeniem Europejczyków tamtego czasu. Uczynienie więc z wysiedleń kluczowego doświadczenia XX wieku, i to wobec pamięci młodego pokolenia, jest po prostu historyczną nieprawdą, manipulacją i inżynierią pamięci.
W dokumencie rządu niemieckiego zwraca uwagę również to, że mówi się w nim konsekwentnie o cierpieniach ludności niemieckiej "na tle narodowosocjalistycznej polityki". W całym tekście nie ma ani jednego odniesienia do odpowiedzialności Niemców za zbrodnie wojenne i ludobójstwo w Europie Środkowo-Wschodniej. Ekspozycja "Widocznego znaku" ma zgodnie z dokumentem rządu przedstawiać przede wszystkim indywidualne losy niemieckich wysiedlonych w celu wywołania u oglądających (przypomnijmy: przede wszystkim młodego pokolenia!) empatii i emocji.
Należy więc założyć, że cała warstwa racjonalnego dyskursu historycznego o procesach, przyczynach i skutkach zostanie na ekspozycji "Widocznego znaku" zmarginalizowana. Chociaż wystawa będzie poświęcona przede wszystkim losom Niemców, ich indywidualny los będzie zgodnie z założeniami przedstawiony jako uniwersalne, europejskie doświadczenie.

Wspaniały sukces
Choć dokument niemieckiego rządu budzi tak wiele krytycznych uwag, to jednak nie strona niemiecka powinna być tutaj przede wszystkim adresatem pytań. Rząd niemiecki idzie w swej polityce historycznej odnośnie wysiedleń tak daleko, jak pozwalają na to sąsiedzi Niemiec.
Warto w końcu przypomnieć, że dokument dotyczący "Widocznego znaku" był przedmiotem konsultacji z polskim rządem na początku lutego. Oprócz dyskusji na wysokim politycznym szczeblu między ministrem Władysławem Bartoszewskim i ministrem Berndem Neumannem miały się także odbyć później konsultacje w gronie ekspertów, by doprecyzować przedmiot porozumienia.
Dla opinii publicznej w Polsce treść porozumienia pozostała jednak do dzisiaj tajemnicą. Oprócz stwierdzenia Władysława Bartoszewskiego o "życzliwym dystansie" polskiego rządu do niemieckiego projektu oraz niejasnych informacji o ewentualnym udziale w nim polskiego historyka niczego konkretnego dowiedzieć się nie można.
Inaczej jest w przypadku niemieckiego rządu, który najwyraźniej nie ma żadnych problemów z precyzyjnym zdefiniowaniem efektu konsultacji z polską stroną na temat "Widocznego znaku". W informacji prasowej ministra Neumanna z 19 marca br. czytamy: "Za wspaniały sukces należy uznać nie tylko to, że w sprawie Widocznego znaku udało się osiągnąć porozumienie między obiema stronami koalicji rządowej, ale również fakt, iż po owocnych rozmowach na temat polsko-niemieckiej współpracy w lutym tego roku w Warszawie rząd polski nie zgłasza już żadnego sprzeciwu wobec projektu".

Pozytywny wpływ na Europę
Przyjęte przez niemiecki rząd założenia "Widocznego znaku" oraz wcześniejsze konsultacje na ich temat z polską stroną mają ciekawy kontekst. Jest nim ewolucja, jaka na naszych oczach zachodzi w niemieckiej kulturze pamięci.
Całkiem niedawno w polskiej prasie pojawiła się drobna informacja o pewnym francuskim dokumentaliście, który zwrócił się do Muzeum Powstania Warszawskiego ze świetnym scenariuszem filmu o wydarzeniach sierpnia 1944 roku. Poszukiwał polskiego partnera dla swojego obrazu, a także zwrócił się do pierwszego programu publicznej telewizji niemieckiej ARD o wsparcie projektu. Niestety, odpowiedź z Niemiec była negatywna. Jak się francuski dokumentalista dowiedział, sposób przedstawienia w scenariuszu polityki Józefa Stalina mógł zdaniem ARD zaszkodzić stosunkom niemiecko-rosyjskim.
Ta historia ma jednak jeszcze ciekawszy finał dzisiaj. W prestiżowym Gropius Bau w Berlinie otworzono właśnie wielką wystawę o historii stosunków rosyjsko-niemieckich w XIX wieku. Wystawę sponsoruje Gazprom. Nie można z niej dowiedzieć się niczego na temat losów innych narodów Europy Środkowo-Wschodniej, w tym Polaków, w tamtych czasach.
Otwierając wystawę, niemiecki minister spraw zagranicznych Frank-Walter Steinmeier stwierdził, że "nacechowany obopólną bliskością i sympatią związek łączący Hohenzollernów i Romanowów miał pozytywny wpływ na całą Europę". Te słowa ministra powinniśmy dzisiaj dobrze zapamiętać oraz zadedykować szczególnie mocno tym wszystkim, którzy konsultowali z polskiej strony założenia "Widocznego znaku", i tym wszystkim, którzy dzisiaj w Polsce z krytyki polityki historycznej polskiego państwa wykuli swój ryngraf.
Marek A. Cichocki


To wszystko musi dziwić tzw. przeciętnego zjadacza chleba w Polsce. Niemców jako naród znamy przecież bardzo dobrze, mamy z nimi wiele doświadczeń, pozwalających na wypracowanie spójnej i cieszącej się poparciem społeczeństwa polskiego polityki. Niektórzy nawet mówią, że zbyt wiele. (kw)


(Marek Cichocki)Marek Aleksander Cichocki (ur. 9 maja 1966 w Warszawie) jest filozofem i politologiem. Pracuje na Uniwersytecie Warszawskim. Był doradcą prezydenta RP, jako polski sherpa uczestniczył w negocjacjach w sprawie traktatu lizbońskiego.

2008-03-22


Oświadczenie Powiernictwa Polskiego


Oświadczenie Stowarzyszenia Powiernictwo Polskie w sprawie przyjęcia przez rząd Niemiec koncepcji utworzenia tzw. Widocznego Znaku przeciw Ucieczkom i Wypędzeniom.

Powiernictwo Polskie z najwyższym niepokojem i oburzeniem przyjęło informację o przyjętej przez rząd Niemiec koncepcji utworzenia tzw. Widocznego Znaku przeciw Ucieczkom i Wypędzeniom.

Taka decyzja jest w istocie realizacją postulatów Związku Wypędzonych i jego szefowej Eriki Steinbach. Poprzez wyizolowanie tzw. "wypędzeń" z całego historycznego kontekstu prowadzi do zamazania odpowiedzialności za zbrodnie ostatniej wojny i zafałszowania historycznej prawdy. Stawiając Polaków w roli oprawców "wypędzanej" ludności niemieckiej w sposób oczywisty godzi w pozycję naszego kraju na arenie międzynarodowej, a co za tym idzie w polską rację stanu.

Decyzja rządu Angeli Merkel oznacza jednocześnie całkowite bankructwo jednostronnie miękkiej polityki prowadzonej wobec Niemiec przez rząd Donalda Tuska. Oznacza również przekroczenie punktu krytycznego, w którym postulaty Związku Wypędzonych i Eriki Steinbach stają się wprost oficjalnym stanowiskiem Republiki Federalnej Niemiec. W tej sytuacji nie można dłużej bagatelizować zagrożenia odwołując się do rzekomego małego znaczenia czy marginalizacji Pani Eriki Steinbach czy Związku Wypędzonych.

Apelujemy do polskiego rządu o natychmiastowe podjęcie wszelkich możliwych kroków dyplomatycznych w celu zablokowania inicjatywy budowy Widocznego Znaku. Apelujemy również o podjęcie koniecznych działań na arenie międzynarodowej, które pozwoliłby na rozpowszechnienie informacji o jednoznacznie antypolskim charakterze inicjatywy rządu niemieckiego. Szczególnie istotne jest zwrócenie uwagi międzynarodowej opinii publicznej na to, iż budowa Widocznego Znaku stanowić może element rozmywania odpowiedzialności za zbrodnie nazizmu.

Jednocześnie polskie władze powinny przyjąć program aktywnej polityki historycznej promującej prawdę o II wojnie światowej w tym w szczególności o roli, jaką odegrały w niej Niemcy, oraz o cierpieniach Narodu Polskiego. Jak pokazuje przykład działań rządu Angeli Merkel tego rodzaju działania są istotnym elementem polityki państwa.

Podkreślamy z całą mocą, iż Polski rząd powinien niezwłocznie odejść od polityki jednostronnych ustępstw wobec Niemiec. Nadanie rangi rządowej budowie Widocznego Znaku jest policzkiem wymierzonym Polsce i musi spotkać się z adekwatną reakcją.

W imieniu Powiernictwa Polskiego
(-) Dorota Arciszewska-Mielewczyk, prezes
(-) Marcin Horała, wiceprezes


(Arciszewska-Mielewczyk)Dorota Arciszewska-Mielewczyk (www.arciszewska.pl), senator RP z Gdyni, przewodnicząca Stowarzyszenia Powiernictwo Polskie (www.powiernictwo-polskie.pl). W deklaracji ideowej Stowarzyszenia czytamy:
W ostatnich latach nasiliły się w Niemczech tendencje, których myślą przewodnią jest ukazanie Niemców, jako ofiar II Wojny Światowej, zwłaszcza w sferze utraconego przez niemiecką ludność cywilną majątku i szkód wynikłych wskutek tak zwanych wypędzeń. Dzieje się tak mimo wspólnych, zmierzających do trwałego pojednania, polsko-niemieckich inicjatyw, jak choćby powołanie do życia Fundacji "Krzyżowa" oraz wbrew obustronnym, oficjalnym deklaracjom o uznaniu istniejącego we wzajemnych stosunkach stanu formalno-prawnego za ostatecznie obowiązujący.
Inicjatywy niemieckie - działania Związku Wypędzonych i Powiernictwa Pruskiego, zmierzają do prawnego usankcjonowania roszczeń tzw. ziomkostw i innych organizacji rewizjonistycznych, oraz do uznania Polaków za współwinnych tragedii, jaką była niemiecka okupacja ze wszystkimi okrutnymi jej konsekwencjami.
Znamienne i zasmucające, że próby takiego zafałszowania historii przybierają na sile po upadku w Europie Środkowej i Wschodniej komunistycznego systemu totalitarnego, zburzeniu Muru Berlińskiego i zjednoczeniu Niemiec, w których to wydarzeniach Polska miała udział zarówno bezpośredni, jak i inspirujący.
Aby nie dopuścić do narastania tych roszczeń, oraz w celu rzeczywistego zadośćuczynienia szkodom poniesionym przez faktyczne ofiary niemieckiej okupacji - cywilną ludność polską, powołujemy do życia Powiernictwo Polskie.

2008-03-16


Naród Europy czy Europa narodów?


W Polsce rozgorzał spór dotyczący ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego (inna nazwa: Traktat Reformujący). Wielu naszych Czytelników zwróciło się do nas z prośbą o wyjaśnienie o co chodzi. "Całą sprawę przedstawia sie tylko jako spór polityczny, kłótnię między Tuskiem i Kaczyńskim" - napisała do nas pani Teresa Langner z Koszalina. Spróbujemy zatem sprawę naświetlić, korzystając z dostępnych publikacji.

Zacząć trzeba od przypomnienia losów Traktatu Konstytucyjnego, który był czymś w rodzaju konstytucji dla wszystkich krajów Unii Europejskiej. Traktat mógł zostać przyjęty tylko w drodze referendów narodowych, przeprowadzonych w poszczególnych krajach Unii. Jak pamiętamy, Holendrzy i Francuzi traktat odrzucili. Jednak inicjatorzy tego pomysłu nie poddali się - postanowili wprowadzić go w życie w inny sposób - kuchennymi drzwiami. Rozpoczęto intensywne zabiegi, tym razem skrywane przed opinią publiczną Europy - najpierw wprowadzono do traktatu poprawki na spotkaniu w Brukseli, później przyjęto cały tekst na szczycie w Lizbonie w niezbyt szczęśliwym dla Polaków dniu, bo 13 grudnia 2007, a teraz ma być poddany już nie referendom ogólnonarodowym ale zwykłej ratyfikacji przez parlamenty krajów członkowskich UE. I jest to pierwszy grzech główny Traktatu lizbońskiego - zrezygnowano z jego przyjęcia w drodze powszechnego głosowania wszystkich obywateli, na rzecz ratyfikacji przez parlamenty; demokrację bezpośrednią, zamieniono na demokrację pośrednią. Proces ratyfikacji traktatu ma zostać zakończony do 1 stycznia 2009 roku (przed wyborami do Parlamentu Europejskiego w czerwcu 2009) i wówczas traktat wejdzie w życie. I drugi grzech główny - większość publicystów uważa, że Traktat Lizboński niewiele się różni od odrzuconej przez Holendrów i Francuzów konstytucji. Zmiany są czysto kosmetyczne, a całe przepracowanie projektu polega głównie na zmianie szyldu. Nie ukrywają tego europejscy politycy, w tym także inicjatorzy tych zmian. Vaclav Klaus: "Zmiany są jedynie kosmetyczne, podstawowy dokument jest ten sam". Valery Giscard d’Estaing: "Ten tekst jest faktycznie powtórzeniem wielkiej części istoty konstytucji". Anders Fogh Rasmussen: "Zniknęły wszystkie elementy symboliczne, zostało to najważniejsze, sam rdzeń". I wreszcie sprawa ostatnia, w gruncie rzeczy najważniejsza - w traktacie zrezygnowano z formuły konfederacji, czyli związku państw, na rzecz federacji, czyli państwa związkowego. Unia Europejska staje się podmiotem prawa międzynarodowego, wyposażonym w swój rząd, poszczególne państwa tworzące UE stają się jakby prowincjami, pozbawionymi suwerenności politycznej.

Czy Europa nie ma żadnego wiążącego wszystkie kraje wspólnoty Traktatu? Oczywiście, że ma, nawet dwa - Traktat o Unii Europejskiej (traktat z Maastricht z lutego 1992) oraz Traktat ustanawiający Wspólnotę Europejską (tzw. Traktat Amsterdamski z października 1997) oraz jego nowelizację w postaci Traktatu Nicejskiego, uwzględniającą przystąpienie do Unii dziesięciu krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Po co nam zatem nowy dokument? Większość publicystów jest zgodna - po to, żeby zlikwidować w Europie państwa narodowe i zastąpić je jednym superpaństwem europejskim. Znany publicysta, Andrzej Grajewski pisze:

Dokonuje on dalszej redukcji państwa narodowego, uszczuplając kompetencje krajowej władzy wykonawczej, ustawodawczej i sądowniczej. W projekcie traktatu wyraźnie zapisano zasadę, że "zgodnie z ustalonym orzecznictwem Trybunału Sprawiedliwości, Traktaty i prawo przyjęte przez Unię na podstawie traktatów mają pierwszeństwo przed prawem państw członkowskich na warunkach ustanowionych przez wspomniane orzecznictwo".
Traktat wprowadzi również nowy sposób liczenia głosów w Radzie Europejskiej (tzw. system podwójnej większości), który doprowadzi do osłabienia wpływu Polski na różnego rodzaju decyzje europejskie, wspólne dla wszystkich krajów Unii. Liczba głosów ma być zgodna z liczbą ludności.

W ten sposób Niemcy otrzymają 82,5 mln głosów, a Dania - 5,4 mln. Oznacza to, że Niemcy, Francja oraz dwa inne kraje mogą zablokować każdy projekt legislacyjny, nawet jeżeli 23 pozostałe państwa opowiedzą się za jego przyjęciem. Nowy system podwójnej większości zapewni większym krajom znacznie silniejszą pozycję negocjacyjną w stanowieniu unijnego prawa. W przyszłości Komisja będzie rozpoczynała sporządzanie wniosków dotyczących unijnych przepisów od zasięgnięcia opinii największych krajów. Będzie wiedziała, że małe kraje można w razie potrzeby przegłosować. (www.cia.bzzz.net)
A decyzje trzeba będzie respektować, nawet wtedy, kiedy się głosowało przeciwko nim. Umowy międzynarodowe zawierane przez Unię będą miały pierwszeństwo przed ustawodawstwem i umowami państw członkowskich. Unia będzie miała wspólne granice zewnętrzne, należące do Unii i poddane jej kontroli (wschodnia granica Polski jest granicą zewnetrzną UE). Wiele zapisów Traktatu Reformującego (Lizbońskiego) dotyczy gospodarki i ekonomii. Znany felietonista Stanisław Michalkiewicz nie zostawia na tych zapisach suchej nitki:

Ust. 3. art. 3. informuje, że Unia ustanawia rynek wewnętrzny, i dalej opisuje, jak on będzie wyglądał. Będzie się mianowicie charakteryzował zrównoważonym wzrostem gospodarczym, co jest tylko eufemistycznym określeniem dyrygowania gospodarką przez biurokratyczny internacjonał, stabilnością cen - to znaczy - możliwością ich ustanawiania i kontrolowania przez władzę polityczną, no i oczywiście - społeczna gospodarka rynkowa, oznaczająca przyjęcie w gospodarce rozwiązań socjalistycznych, tyle, że maskowanych wolnorynkową retoryką. Potem Traktat zapewnia nas, że gospodarka ta będzie charakteryzowała się wysoką konkurencyjnością, nie mówiąc już o innych zaletach i przymiotach. No naturalnie, jakże by inaczej! W Związku Radzieckim też taka miała być.
Tworzone są również wspólne unijne siły zbrojne, wspólne ministerstwo obrony (Bruksela), a nawet wspólna agencja wywiadu (Sirene). UE nie będzie musiała uzyskiwać zgody ONZ na operacje wojskowe czy działania zbrojne. Przewiduje się wprowadzenie wspólnego dla całej Unii Europejskiej kodeksu karnego, nie będzie jednak wspólnych więzień - kary będą wykonywane w państwach członkowskich. Europejski Trybunał Sprawiedliwości będzie najwyższą władzą sądowniczą w Unii, odgrywając analogiczna rolę jak dotychczas sądy najwyższe w państwach członkowskich. W razie sporów między poszczególnymi krajami UE, nie będzie możliwości odwoływania się gdziekolwiek indziej, jak tylko do Trybunału Sprawiedliwości. Wszyscy będziemy posiadali obywatelstwo Unii Europejskiej, nie tracąc przy tym obywatelstwa swojego kraju, jednak w przypadku konfliktu między tymi dwoma obywatelstwami, zastosowanie będą miały zasady Unii. Obowiązywać będą wspólne symbole państwa unijnego, flaga, waluta, hymn oraz "święto państwowe" - dzień Europy. Jak pisze Agnieszka Kołakowska w Rzeczpospolitej, traktat:

Otwiera drogę do stworzenia stanowiska stałego europejskiego prezydenta (który zamiast głów państwa negocjowałby z Komisją), europejskiego ministra spraw zagranicznych i ogromnego europejskiego korpusu dyplomatycznego; obdarza Unię osobowością prawną, co pozwala jej podpisywać umowy i traktaty.
Rzeczywistą władzę w UE, wraz ze stanowieniem prawa, będą miały Komisja Europejska i Rada Ministrów. Parlament Europejski będzie miał wpływ na wiele decyzji, praktycznie jednak nie będzie posiadał władzy stanowienia prawa. Władza z mianowania politycznego (Komisja i RM) zyskuje więc pierwszeństwo przed władzą pochodzącą z wyboru (PE). Zdecydowanemu zmniejszeniu uległa ilość spraw podlegających prawu weta w Parlamencie Europejskim. Jak obliczono w 19 przypadkach osiągnięto postęp, uzależniając decyzje od PE, ale w 49 przypadkach stracono możliwość podejmowania decyzji parlamentarnej, na rzecz Rady Ministrów. Oznacza to znaczną centralizację władzy i wyłączenie ogromnego obszaru spraw spod decyzji parlamentarnych.

Wraz z traktatem reformującym do prawa unijnego włączona zostanie Karta Praw Podstawowych. Ma to być swego rodzaju wzorzec moralności europejskiej. Stanisław Michalkiewicz wprost nazywa ten dokument "Manifestem Komunistycznym Unii Europejskiej". Problem jednak w tym, że sprawę wartości europejskich każdy rozumie inaczej. Inna jest też sytuacja demograficzna, kulturowa i religijna poszczególnych krajów wchodzących w skład Unii. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat odbyła się w Europie prawdziwa wędrówka ludów, spowodowana napływem ludności z dawnych kolonii (np. z Algierii do Francji, z Indii i Pakistanu do Wielkiej Brytanii) lub emigracją zarobkową (muzułmanie w Niemczech i w krajach skandynawskich). Andrzej Grajewski tak umuje te dylematy:

Oczywiście wszystkie dokumenty towarzyszące traktatowi reformującemu odżegnują się od jakiejkolwiek wzmianki o chrześcijańskim systemie wartości. Preambuła zawiera wszystko, tylko nie zapis o roli chrześcijaństwa, chociaż, co oczywiste, to chrześcijaństwo było najbardziej fundamentalną wartością, na której zbudowana została cywilizacja europejska. Odwołuje się natomiast do źródeł wartości, leżących u podstaw niezbywalnych praw człowieka, wolności, demokracji, równości oraz państwa prawnego. To oczywiście wartości cenne, stanowiące ważną część europejskiego dziedzictwa kulturowego. Problem w tym, kto i jak będzie je dzisiaj interpretował. Preambuła odwołuje się także do "kulturowego, religijnego i humanistycznego dziedzictwa Europy". Można to interpretować, i tak z pewnością będzie to robione, że tradycja islamska jest takim samym zrębem cywilizacyjnym Europy jak chrześcijaństwo, ze wszystkiego tego konsekwencjami w życiu publicznym. Spór o budowę meczetów w RFN jest tylko przygrywką do tego, co nas czeka w przyszłości. Zwłaszcza jeśli demograficzna zapaść wielu krajów europejskich będzie się nadal pogłębiała, a lukę wypełniać będą kolejni wyznawcy Allaha. Zwolennicy przyjęcia traktatu i towarzyszących mu dokumentów podkreślają, że jest to krok w stronę umacniania tożsamości i osobowości prawnej Unii Europejskiej. To prawda, tylko czy takiej tożsamości chcemy?
Traktat lizboński i Karta Praw Podstawowych próbują wprowadzić jeden naród Europy w miejsce Europy narodów. Nie wszystkie rozwiązania są jednak dla nas niekorzystne, nie można sprawy Traktatu przedstawiać tylko w kategoriach porażki. Polska sporo zyskuje na podpisaniu tych dokumentów, lista korzyści jest bardzo długa - Polska wynegocjowała na przykład uwagę dotyczącą solidarności energetycznej w przypadku trudności w zapewnieniu dostaw. To co budzi największy niepokój, to próba narzucenia rozwiązań przez polityczną decyzję parlamentu, a nie w drodze referendum; próba załatwienia sprawy po cichu, praktycznie w tajemnicy przed społeczeństwem, bez znajomości tego aktu przez Polaków i bez próby poddania go ogólnonarodowej dyskusji. W Polsce nie ma nawet uniwersalnych opracowań, podanych przystępnym językiem, które zrozumieć mógłby każdy obywatel. Prasa o Traktacie nie pisze prawie wcale, chyba, ze pokłócą się o niego politycy, ale nawet w tym przypadku nie dyskutuje się o konkretach, a tylko o tym, kto komu mocniej dołożył. Jest to zastanawiające, niekiedy wręcz szokujące - Polska pozbywa się przecież części własnej niepodległości i suwerenności na rzecz nowego podmiotu prawa międzynarodowego, nowego imperium, którego ma być częścią. Odnosi się wrażenie, ze polskiej klasie politycznej wręcz zależy na tym, aby do debaty na temat Traktatu nie doszło. W gruncie rzeczy klasa polityczna mówi nam, że nie dojrzeliśmy do tego, żeby decydowac o suwerenności Polski. Ale rzeczywistość jest inna - to oni nie dojrzeli do tego, żeby społeczeństwo mogło im zaufać. W swoich decyzjach są zbyt suwerenni od narodu. Jak ktoś napisał: "Konstytucja UE w swoim nowym wcieleniu jest wynikiem bardzo udanej poufnej dyplomacji przeprowadzonej przez, skądinąd bardzo miłą, nową kanclerz Niemiec Angelę Merkel i jej pomocników w kancelariach premierów i ministerstwach spraw zagranicznych". Warto też przytoczyć opinię przewodniczącego Komisji Europejskiej José M. Barroso: "Europa jest imperium. Należy powiedzieć, że imperium nieimperialnym. A jednak imperium".

Prezydent Lech Kaczyński wypowiedział się na temat traktatu w poniedziałek 17 marca. Polska dużo na nim zyskuje, stwierdził Prezydent, a jako zagrożenia płynące z UE wymienił "możliwe przy nieprzewidywalnych orzeczeniach Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości liczne wnioski Niemców przeciwko obywatelom polskim o odzyskanie własności lub przyznanie odszkodowania za mienie pozostawione na ziemiach północnych i zachodnich, które po II wojnie światowej przypadło Polsce".

Krzysztof Wojnicki

W opracowaniu wykorzystano artykuł Andrzeja Grajewskiego "Podrzutek" (Gość Niedzielny, cyt. za Onet), felieton Stanisława Michalkiewicza "Socjalfaszystowskie imperium", materiały Centrum Informacji Anarchistycznej (www.cia.bzzz.net) oraz artykuły z Rzeczpospolitej: Agnieszka Kołakowska "Sztuka owijania w bawełnę" i Piotr Winczorek "Spory o ratyfikację traktatu lizbońskiego".



® Koszalin 2008 | www.komk.ovh.org | Komitet Obywatelski Miasta Koszalina