|
2006-11-25
Powyborcze refleksje
Za nami wybory samorządowe. W zdecydowanej większości miast, miasteczek i gmin wygrali dotychczasowi prezydenci, burmistrzowie i wójtowie. To efekt bardzo niskiej frekwencji wyborczej, która sprawiła, że na ogólnym wyniku najwięcej ważyły głosy elektoratu zależnego (członkowie partii politycznych i ich rodziny, urzędnicy, beneficjenci gminnych układów i układzików, wszyscy zainteresowani utrzymaniem dotychczasowego status quo). Wadliwa ordynacja wyborcza (tzw. proporcjonalna) powoduje, że stosunkowo nieliczna grupa gminnych oligarchów może z łatwością utrzymać władzę, a nawet ją wzmocnić, także w sytuacji gdy nie cieszy się popularnością w społeczeństwie. Wystarczy przestrzegać trzech prostych zasad: (1) podczas całej czteroletniej kadencji rozbudowywać sieć zależności, w tym finansowych; (2) uczynić społeczeństwo biernym, tłumić każdy przejaw społecznej i obywatelskiej aktywności, traktując je jako polityczną konkurencję; (3) dobrze opanować skomplikowaną technikę wyborczą, niezrozumiałą już dla zwykłego obywatela. Te trzy zasady świetnie opanowali rządzący Koszalinem.
Co oznaczają te wybory dla Koszalina? Przede wszystkim dalsze upartyjnienie miasta, i tak już skrajnie upartyjnionego. Po drugie, poważne wzmocnienie oligarchii miejskiej. Z półdyktatury żeglować będziemy w stronę dyktatury - system stanie się jeszcze bardziej opresyjny. Mikietyński, po czterech latach nieudolnych rządów, w tych wyborach uzyskał pełnię władzy. Teraz może spełnić swoje marzenie - pójść na wielką karierę polityczną. Żeby cel zrealizować, nie zawaha się wykorzystać potencjału 100-tysięcznego miasta. Puściły wszystkie, i tak już słabiutkie, mechanizmy kontroli nad władzą. W Radzie Miejskiej nie będzie żadnej opozycji, sam Romecki tym razem nie podoła. Będzie pamiętał, że po czterech latach samotnej walki z układem, media zadały mu cios w najtrudniejszym momencie - podczas wyborów - dorabiając mu gębę niepiśmiennego, tępego krytyka władzy. Już wie, że w polityce donkiszoteria nie popłaca. Danutę Janus, bojowniczkę o prawa spółdzielcze, spacyfikują jej partyjni koledzy - za dużo ich łączy z wszechwładnym panem O. Odejdą autentyczni społecznicy i niezależni działacze obywatelscy, samodzielnie podejmujący zadania publiczne. Czują się bezsilni, często - zdradzeni. Pozbawiona kontroli oligarchia miejska, będzie wreszcie mogła czerpać pełnymi garściami. Mikietyński - podatny na wpływy, przeczulony na swoim punkcie i słaby - nie powstrzyma ich. Stał się ich zakładnikiem, a jednocześnie gwarantem bezkarności. Będzie musiał spłacić liczne zobowiązania wyborcze i lawirować między grupami interesów. Nie zostaną podjęte żadne działania reformatorskie - układ będzie dalej żył z eksploatacji miasta, będzie przejadał nieliczne dochody ze sprzedaży nieruchomości (tak jak w przypadku wpływów ze sprzedaży udziałów w Emce i gruntów na Gnieźnieńskiej), dalej zadłużał miasto i - dla dalszej promocji Mikietyńskiego - otwierał nowe fronty inwestycyjne. Kolonializm polityczny będzie kwitł w najlepsze.
Przez następne cztery lata oglądać będziemy festiwal obietnic, obchodów, konferencji prasowych, pokazów, medialnych popisów, przecinania wstęg i innych fajerwerków. Coś się tam zbuduje, zrealizuje jakąś inwestycję - coś, co i tak dokonałoby sie w stutysięcznym mieście, nawet gdyby w ratuszu zasiadało tylko 10 urzędników z prezydentem Kononowiczem na czele. Nie będzie żadnych wielkich pieniędzy z Unii. Szczecin zadba, by Koszalin za wiele nie dostał. A Koszalin, wydany na łup partii podporządkowanych centralom szczecińskim, będzie bezsilny. Wtedy właśnie, najbardziej odczujemy, jakie skutki przynosi filozofia rządzenia społeczeństwem, bez udziału społeczeństwa.
Przed oligarchią mogłyby ochronić społeczeństwo niezależne media. Nie zrobią tego jednak, ponieważ same powoli stają się oligarchią. Konsekwentna polityka rządzących podporządkowywania sobie mediów, wspierana przez kilku dziennikarzy, powiązanych rodzinnie, towarzysko i zawodowo z ratuszem, zaczyna przynosić efekty. Władza już teraz ma wpływ na całe segmenty rynku mediów - telewizję, stacje radiowe i część prasy. Kwitnie dziennikarstwo dworskie - przedstawiciele tego zawodu stają się członkami elit i bywalcami salonów władzy. Nieliczni, którzy hołdują zasadzie dziennikarskiej niezależności, będą musieli odejść. Ale na rynku mediów zaistniało także nowe zjawisko - dwa obywatelskie portale internetowe, które podjęły, krótką co prawda, ale autentyczną dyskusję o mieście. Krótką, bo do dyskusji wtrącili się zaniepokojeni politycy. Pierwsze spotkanie zakończyło się więc wielką kłótnią i wzajemnymi wyzwiskami. Jednak sam fakt istnienia płaszczyzny wymiany poglądów, fakt, że dyskusja o mieście może do tego stopnia rozpalać emocje, jest sam w sobie czymś pozytywnym.
Kampanię wyborczą media określiły jako bezbarwną i nijaką. Ale do tej nijakości najbardziej przyczyniły się one same. Akwapark, hipermarket, akwapark, hipermarket... - powtarzano jak mantrę. Zręczny zabieg socjotechniczny, który odwrócił uwagę opinii od zasadniczego problemu - ustroju miasta. Potrzebę naprawy ustroju, potrzebę systemową, podnosił tylko malutki Koszalin Bezpartyjny, złożony z politycznych amatorów, społeczników i idealistów, którzy rzucili wyzwanie całej potędze układu miejskiego i partii politycznych. I to właśnie temu komitetowi najwięcej dostało się od mediów.
W tych wyborach autentycznym głosem miasta był Koszalin Bezpartyjny. Rzucił hasła, które jeszcze nie zwyciężyły, ale kiedyś muszą zwyciężyć - odbudowy samorządu, odejścia od partyjnych podziałów w Radzie, budowy społeczeństwa obywatelskiego. Porwał się z motyką na słońce i... odniósł sukces - połowiczny i znacznie mniejszy niż sam oczekiwał, ale jednak sukces. Przekroczył 5 proc. próg wyborczy, wprowadził jednego przedstawiciela do Rady, ale co najważniejsze - wygrał m.in. z dwoma partiami parlamentarnymi, w tym z partią władzy - Samoobroną. Był jedynym komitetem założonym przez samych mieszkańców 100-tysięcznego miasta, jeśli nie liczyć dworskiego ugrupowania władzy "Nasz Prezydent", nazywanego juz przez koszalinian "Ich Prezydent".
Zwycięstwo nad partiami politycznymi jest swego rodzaju fenomenem. Nie wdając się w szczegóły, w polskiej rzeczywistości różnica między partiami a lokalnymi komitetami zaczyna przypominać różnicę między słoniem a mrówką. Dlatego porównywanie wyników partii politycznych z wynikiem osiągniętym przez mały komitet mieszkańców - jak to uczyniło kilku dziennikarzy - jest po prostu nadużyciem. I dlatego też pycha i triumfalizm polityczny okazywany przez liderów partyjnych tuż po zakończeniu wyborów, były tak odrażające.
Po wyborach ze strony Mikietyńskiego nie padło ani jedno słowo świadczące o tym, że kampania czegoś go nauczyła, że wyciągnął wnioski z krytyki. Przeciwnie, jego pierwsze decyzje (obsada wiceprezydentów) oraz pogarda okazywana swoim przeciwnikom z kampanii ("egzotyczny radny" - to o Romeckim) - wyraźnie wskazują, że nadal będzie preferował partyjniactwo i skupiał się na umacnianie układu miejskiego, zamiast budować społeczeństwo i stawiać na działania integracyjne. Mikietyński potrzebuje bowiem silnego zaplecza dla swojej dalszej kariery, a nie dialogu ze społeczeństwem. Koszty społeczne i gospodarcze zapłacimy my wszyscy.
Ktoś powie, że przedstawiam tutaj czarny scenariusz, zbyt przerysowany. Możliwe, ale powinniśmy pisać i takie scenariusze, jeśli jest szansa na to, by cokolwiek ocalić.
Krzysztof Wojnicki
2006-08-19
Jedyna inwestycja Mikietyńskiego
Wszystko wskazuje na to, że po czterech latach rządów, prezydent Koszalina Mirosław Mikietyński zakończy swoją kadencję "mocnym akcentem" - pijalnią piwa w centralnym punkcie miasta, na głównym placu przed ratuszem. Prawdopodobnie będzie to jedyna udana inwestycja Mikeityńskiego, zrealizowana co prawda rękami prywatnego inwestora i lobby piwnego, ale koszty polityczne zapłaci on sam.
Rynek Staromiejski jest ulubionym miejscem spacerów koszalinian, chętnie przebywających w otoczeniu zieleni, gołębi i fontanny. W lecie odbywała się tutaj zapoczątkowana przez Stefana Romeckiego akcja "Bezpieczne wakacje", z której korzystały tysiące dzieci pozostających na czas wakacji w domu. Jednak od dwóch lat, po wyrzuceniu Romeckiego z prezydenckiej komisji przeciwalkoholowej, akcja zaczęła słabnąć, a imprezy stopniowo przenoszono w inne punkty miasta, głównie w okolice amfiteatru. Jak się okazuje - nie bez powodu. Plac znany jest również jako miejsce słynnego pojedynku między Stefanem Romeckim a prezydentem Henrykiem Sobolewskim (poszło o sprawy trzeźwościowe, prezydent obraził radnego, ale odmówił udzielenia satysfakcji, narażając na szwank swój honor). Ratusz snuł również fantastyczne wizje zabudowy placu, włącznie z parkingiem podziemnym (!), przedstawiając je na kolorowych rysunkach i makietach. Wizje Mikietyńskiego podzieliły los wszystkich innych jego przewidzeń i fantasmagorii, a jedynym co pozostało z tych kosmicznych pomysłów, jest międzyplanetarny spodek (taki kształt będzie miała pijalnia), z pasażerami gotowymi do "odlotu". Wszystko odbywa się w atmosferze podejrzeń oraz niedwuznacznych sugestii koszalińskiej prasy odnośnie okoliczności przyznania koncesji na budowę kosmodromu. Wiadomo również, że zgody na sprzedaż piwa przed ratuszem nie wyraziła miejska komisja przeciwalkoholowa, do której nie wpłynął wniosek w tej sprawie. Oznacza to, że albo decydenci są pewni uzyskania zgody komisji, która nieprzypadkowo obsadzona jest urzędnikami i członkami partii politycznych, albo Mikietyński realizuje politykę faktów dokonanych (kiedy obiekt zostanie postawiony, komisja nie będzie już miała wyjścia). Co ciekawe, Mikietyński podjął decyzję w sprawie pijalni niemal w tym samym czasie, w którym ogłoszono powstanie bloku poparcia na rzecz jego reelekcji. W składzie "koalicji strachu" znalazła się Liga Polskich Rodzin, prowadząca obecnie głośną ogólnopolską akcję przeciwalkoholową (zaostrzenie sankcji wobec pijanych kierowców) oraz PiS, głoszący wartości chrześcijańskie (sierpień, miesiącem trzeźwości). Pomysłowi przeciwni są mieszkańcy centrum oraz rada osiedla. Ich opinia została zignorowana. Najgorszą odpowiedzią, jakiej mogą teraz udzielić Mikietyńskiemu, byłaby decyzja pozostania w domu w nadchodzących wyborach. Wybory są dobrą okazją, by odwdzięczyć się aroganckiej władzy. (tr)
2006-07-04
Plastik albo mandat
 Gdy wybiła północ z 30 czerwca na 1 sierpnia i minął ustawowy termin wymiany papierowego prawa jazdy na jego plastikowy odpowiednik okazało się około jedna trzecia kierowców nie zdążyła. No i zaczęła się nagonka na przypadkowe społeczeństwo które kolejny raz jak widać nie dorosło do stawianych przed nim wymagań.
Na łamach prasy, w TV zaczęły się pojawiać wywiady z policjantami którzy opowiadali jakie to "atrakcje" szykują dla spóźnialskich. Jedni - wyrozumiali - mówili że będą na razie po ojcowsku upominać, inni - stanowczy - wspominali że samochód takiego zapominalskiego trafi na policyjny parking co w sumie będzie go duużo kosztować.
Do chórku dołączyły towarzystwa ubezpieczeniowe informując, że gdy taki ktoś będzie miał stłuczkę - nie zapłacą.
Niestety żaden z dziennikarzy nie zadał pytania dlaczego problem wymiany dokumentu rozwiązano w taki właśnie sposób.
Dlaczego w ogóle przy wymianie prawa jazdy konieczna była wizyta w Urzędzie i konieczne było wypełnianie jakichś druczków? Czyżby w nowym plastikowym
dokumencie pojawiały się jakieś informacje o kierowcy, których nie było papierowej jego wersji, czyli nie było w dokumentacji jaka jest przechowywana w wydziałach komunikacji? Obejrzałem uważnie dokument i mogę odpowiedzieć, że NIE.
A może był konieczny podpis? Czym jest podpis? Jest potwierdzeniem woli, zgody na realizację tego o czym jest mowa w dokumencie który podpisujemy. Jednak potrzebny jest raczej w sytuacji gdy ktoś może wyrazić taką wole lub nie. I nie wiadomo z góry jak się zachowa. Czy można jednak zakładać że znajdzie się taki ktoś kto nie życzy sobie wymiany prawa jazdy? Chyba nie.
Dlaczego więc każdy z nas musiał odwiedzić urząd i wypełniać jakiś formularz?
Następna sprawa... Czy facet z papierowym dokumentem uprawniającym do jazdy z dniem 1 lipca traci umiejętności jakie nabył na kursie i potem doskonalił poruszając się po drogach? Też chyba nie.
Więc po co to wszystko?
Jeśli naszej władzy chcącej iść z duchem postępu spodobało się wymienić jakieś stare dokumenty będące w użyciu na nowe, dlaczego nie może tego zrobić w taki sposób, żeby nie angażować w to ponad niezbędnie minimum tych, którzy płacąc podatki ją utrzymują? Choćby przesłać ich na nasz adres na przykład za potwierdzeniem odbioru. Tak jak to czynią banki wymieniając stare karty kredytowe. Tak dzieje się na przykład to w Wielkiej Brytanii.
Wiele lat temu jeszcze za komuny nieśmiertelnym tematem był temat skupu opakowań szklanych. Odbierano je w wyznaczonych miejscach, ale nie zawsze. Pamiętam jak pewnego dnia chcąc się pozbyć butelek, a nie mając ochoty taskać ich niepotrzebnie tam i z powrotem, zadzwoniłem do SAM-u na dział spożywczy sąsiadujący z punktem skupu opakowań (to może dziś dziwne, ale nie wszędzie był telefon) i spytałem pani ekspedientki czy dziś odbierają czy nie. Mimo iż zza swojej lady świetnie widziała punkt skupu, opryskliwie odpowiedziała: jak się pan chcesz dowiedzieć to se pan przyjdź, mnie nie płacą za informowanie. Za dobrze by panu było gdyby tak bez kłopotu nie ruszając się z domu, pan się dowiedział.
Chyba takie myślenie przetrwało upadek komunizmu i nadal tu i tam pokutuje.
Marek Tomsia, Gazeta Olkuska
2006-07-04
Jeszcze o bezdomnych alkoholikach
Odnalazłem w moich zbiorach numer kwartalnika "Trzeźwość" z grudnia 2001 roku, w którym opisywano tragiczną sytuację bezdomnych alkoholików w Koszalinie. Mimo upływu 5 lat, nic w tej sprawie się nie zmieniło. Pełnomocnikiem prezydenta do spraw przeciwalkoholowych jest nadal ta sama pani co wówczas, która nadal radośnie tworzy stosy sprawozdań, z których wynika, że jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Chociaż nie do końca. W ciągu ostatnich pięciu lat udało jej się skutecznie podzielić ruch abstynencki w Koszalinie, który na miarę swoich skromnych możliwości próbował jeszcze coś w tej dziedzinie robić. Teraz nie robi już nic, jeśli nie liczyć picia hektolitrów kawy i gry w brydża w utrzymywanych z pieniędzy przeciwalkoholowych "abstynenckich kawiarniach". Poniżej zamieszczamy tekst tamtego artykułu. Tadeusz Rębisz
Ludzie dworcowi
 | "Trzeźwość" z 2001 roku - numer, w którym opisywano problem bezdomnych alkoholików w Koszalinie |
Tylko do pierwszego tygodnia grudnia, gdy chwyciły pierwsze mrozy, zamarzło w Polsce 65 osób. Zdjęcia z pierwszej i drugiej strony okładki wykonaliśmy na dworcu kolejowym w Koszalinie. Pierwszą śmiertelna ofiarę bezdomności i alkoholizmu na tym dworcu odnotowano już w listopadzie. Skazanych na powolną śmierć bezdomnych, uzależnionych od alkoholu i narkotyków, nie brakuje w całym kraju.
Liczbę takich osób w naszym państwie prawa i kraju chrześcijańskim szacuje się na blisko 200 tysięcy. Część nich nie przeżyje już obecnej zimy, większość umierać będzie jeszcze kilka lat, tylko nielicznych ktoś uratuje. Polska z definicji jest państwem prawa, ale w tym prawie nie znajdziemy ani jednego paragrafu czy artykułu godzącego się na takie konanie człowieka. Przeciwnie, znajdujemy w naszym prawie wiele zapisów mówiących o obowiązkach publicznej pomocy bezdomnym. Wygląda więc na to. że "ludzie dworcowi" nawet umierają jakby bezprawnie. Średnio osiem miesięcy w roku pracujemy na podatki i składki utrzymujące organizację państwową. Nasz kraj obrósł ośrodkami pomocy społecznej, centrami pomocy, fundacjami, agencjami, wydziałami praw społecznych itd. Czy nie możemy wymagać od ludzi tam zatrudnionych przynajmniej tego, aby na oczach naszych dzieci ludzie nie zamarzali w miejscach publicznych.
Są to ofiary najczęściej jednocześnie bezdomne i uzależnione. Alkoholikowi przysługuje prawo do bezpłatnego leczenia (ustawa o wychowaniu w trzeźwości), bezdomnemu przysługuje prawo do posiłku, ubrania, noclegu (ustawy samorządowe), ale bezdomnemu alkoholikowi w rzeczywistości nie przysługuje nic, choć powinno - jedno i drugie. Człowiek ciężko chory na uzależnienie alkoholowe nie jest wpuszczany do gminnej noclegowni, bo jest nietrzeźwy. Z kolei przegania się go spod bramy ośrodka odwykowego, bo jest bezdomny, czyli nie zameldowany, nie zarejestrowany, nie ubezpieczony. Za nietrzeźwość potrafią także nie wpuścić na odwyk. Kiedy "człowiek dworcowy" umrze, lekarz jako przyczynę zgonu wpisuje "zatrzymanie krążenia" i już żadnych innych szczegółów. No i nie ma problemu, to znaczy w ten sposób jakiś problem alkoholowy zostaje rozwiązany i do tego... ostatecznie rozwiązany.
A przecież pieniądze pochodzące z opłat za zezwolenia alkoholowe mogłyby zahamować zjawiska takiej "naturalnej" metody rozwiązywania problemów alkoholowych, gdyby tylko ci, co decydują o ich wydatkowaniu w pierwszej kolejności zajęli się ratowaniem zagrożonego życia. Najpierw ratować życie, potem leczyć alkoholika, a dopiero w dalszej kolejności wspierać kluby abstynenckie i profilaktykę.
Pierwsza ofiara zimy z dworca koszalińskiego konała z zimna, głodu, zatrucia alkoholowego i samotności. Dopiero w szpitalu "zatrzymało się krążenie". Ciało, tego 39-letniego mężczyzny, gniło jeszcze za życia. Na koszalińskim dworcu nie brakuje bezdomnych, którzy z trudnością ciągną nogę za nogą. Tym ludziom nie są w stanie skutecznie pomóc odwiedzający ich społecznicy, bo nie mają do dyspozycji niezbędnych środków, a rozrośnięte instytucje publiczne, które takowe środki posiadają, nie zawsze chcą im pomagać (zawsze trzeba je zmuszać, straszyć). Takich dworców jak w Koszalinie jest w kraju kilkaset.
"Trzeźwość", Nr 12, grudzień 2001
2006-06-26
Bezdomny umarł w środku miasta
We wtorek 20 czerwca, w środku miasta, 50 metrów od komendy policji, tyle samo od ośrodka pomocy społecznej i dosłownie pod nosem redakcji gazety miejskiej, znaleziono wśród krzewów rozkładające się ciało meżczyzny.
Policjanci odkryli w krzakach małe gospodarstwo; przez godzinę wyciągali brudne materace, koce, ubrania, buty, a nawet wędke, parasol, stare radio. Znaleźli też kilka butelek po alkoholu i denaturacie. „Na pierwszy rzut oka okoliczności sprawy wydają się niewiarygodne” - dziwi sie Głos Koszaliński. „Bo jak to możliwe, że w centrum ponadstutysiecznego miasta, w krzewach porastających trawnik, mieszkał bezdomny? Jak to sie stało, że nikt z pracujących lub mieszkających w pobliżu o nim nie wiedział? Jak to możliwe, że pracownicy opieki społecznej nie zauważyli tułającego sie bezdomnego, że nie zauważył go patrol policji?! Pytania można mnożyć, tyle że odpowiedzi brak”.
To, co zaskakuje jednych, wcale nie dziwi tych nielicznych, którzy co najmniej od dziesięciu lat starają sie zwrócić uwagę władz (tych z lewa i prawa, bo różnica między nimi żadna) na narastający problem bezdomnych alkoholików. Kiedyś znalazło się miejsce w komisji przeciwalkoholowej dla trzech społeczników, ale po roku albo zmuszono ich do odejścia, albo z hukiem wywalono z komisji. Na szczęście, zdążyli jeszcze zainicjować akcję „Bezpieczne wakacje”, przyczyniając się w ten sposób do ocalenia części pieniędzy przeciwalkoholowych przed przeznaczeniem ich „na przemiał” przez tępych biurokratów, którym jakoś w głowie się nie mieści, że podatki i daniny mają służyć celom publicznym, a nie napychaniu kieszeni różnych pseudodziałaczy, psychologów, „ludzi kultury” i tym podobnych wydrwigroszy. Przynajmniej dzieci mają jakąś korzyść, a prezydent może opowiadać wszem i wobec, że to jego inicjatywa. Jednak wraz z upływem czasu w społeczeństwie dojrzewa świadomość, że coś tutaj jest nie tak. Kilka dni później „Głos Koszalinski” opublikował list czytelnika.
Co sie dzieje z pieniędzmi na walkę z alkoholizmem, słyszałem, że jest tego prawie 1,5 mln złotych rocznie z koncesji na sprzedaż alkoholu. Dlaczego bezdomni alkoholicy nie są objęci programami? Dlaczego ich się nie leczy, nikt im nie pomaga? Następna sprawa; w Polsce zamarza w zimie kilkuset bezdomnych. Czy prasa zainteresowała się tym biedakiem dlatego, że zmarł w lecie? Weźcie sie wreszcie za ratuszową hałastre i nazywajcie rzeczy po imieniu, a nie udawajcie zdziwionych, kiedy dzieją się rzeczy bedące następstwem zaniedbań, korupcji i urzędniczego bezhołowia.
Słuszne spostrzeżenie. Od wielu lat koszalinskie władze spokojnie przyglądają się marnotrawieniu pieniędzy przeciwalkoholowych, tolerują całkowity bezład i inercje ze strony urzedników, a całą swoją energię koncentrują na rozbijaniu, skłócaniu i dzieleniu środowisk abstynenckich i trzeźwościowych. Społeczny nadzór nad pieniędzmi na walkę z alkoholizmem, które władza traktuje jak łup polityczny, nie leży w niczyim interesie. Działania tak zwanego pełnomocnika prezydenta ds. przeciwalkoholowych nie podlegają żadnym zobiektywizowanym ocenom. Komisję przeciwalkoholową obsadzono przypadkowymi osobami, które nigdy wcześniej nie miały nia wspólnego z działaniami trzeźwościowymi, ale należą za to do licznych w Koszalinie partii politycznych, które razem wzięte, tworzą w mieście patologiczny układ paramafijny.
I dlatego w Koszalinie bezdomni bedą umierali, a rodziny, w których ktoś popadnie w alkoholizm, bedą bezradne i pozostawione same sobie. Od dziesięciu lat, mimo mnóstwa pieniedzy pochodzących z koncesji na sprzedaż alkoholu, nie stworzono w mieście skutecznego i wydajnego systemu rozwiązywania problemów alkoholowych. Dlaczego? Odpowiedzi należy szukać na styku polityki i gospodarki, tak jak w przypadku afery bilboardowej. Wówczas dopiero dowiemy sie, dlaczego wbrew zaleceniom ustawy o wychowaniu trzeźwości, w Koszalinie reklamuje sie alkohol, organizuje imprezy alkoholowe z udziałem dzieci oraz zwiększa się ilość punktów sprzedaży alkoholu.
Jako przyczynę śmierci bezdomnych alkoholików podaje sie „zatrzymanie krążenia”. Zamazywanie statystyk służy ukrywaniu przed społeczenstwem rzeczywistych rozmiarów plagi alkoholizmu. (kw)
|
|