2008-10-21 Zamiast sporu o samolot Chociaż na sporze o udział w unijnym szczycie tracą w oczach Polaków zarówno premier, jak i prezydent, to wypadałoby trochę miejsca poświęcić tej lepszej stronie medalu, czyli temu jak głowa państwa stara się dbać (pomimo tego, co się zdarzyło w studiu TVN z Moniką Olejnik) o swój wizerunek. Widać to chociażby po wizytach objazdowych prezydenta po kraju, dało się to też zauważyć 11 października podczas IV Marszu na Warszawę o Jednomandatowe Okręgi Wyborcze. Prezydent Kaczyński oficjalnie nie popiera JOW, a nawet kiedyś powiedział, że JOW (czyli paradoksalnie system, w którym wybierają swych posłów nasi najwięksi sprzymierzeńcy, jak USA, Wielka Brytania czy Kanada) nie mają nic wspólnego z demokracją. Tym razem wysłał do manifestujących szefa swojej kancelarii, aby ten zapewnił nas, że głowa państwa podchodzi z szacunkiem również i do takich inicjatyw obywatelskich i uważa, że szeroka debata na ten temat powinna się odbyć merytorycznie i bez zbędnych emocji, chociażby po to, aby uniknąć nieporozumień wokół tej idei: Youtube. Może to i gest nieznaczny, pamiętajmy jednak, że premier Tusk, jego ministrowie i posłowie, zupełnie zignorowali manifestację kilkuset zwolenników okręgów jednomandatowych, jakby chcieli nam właśnie powiedzieć (parafrazując słynne już słowa, które miały paść na szczycie w Brukseli): prosić to wy sobie możecie. Naturalnie nie przeceniałbym gestu prezydenta - myślę, że najlepszym dowodem tego szacunku, o którym mówił na marszu minister Kownacki byłyby nie miłe słowa przed Pałacem Prezydenckim, a inicjatywa prezydenta rozpisania referendum ws. jednomandatowych okręgów wyborczych. Tylko ciekawe jak wtedy zachowałaby się PO? Myślę, że maska PO opadłaby już wtedy ostatecznie i dla wszystkich stałoby się jasne, że 750 000 podpisów za referendum w tej sprawie (o które dziś się nie upominają, ignorując ponadto manifestacje zwolenników jednomandatowych okręgów wyborczych) zebrali 4 lata temu nie po to, by zmierzać do zmiany ordynacji, ale zbić kapitał polityczny. Tylko czy prezydent posunąłby się aż tak daleko, zamiast przykuwać uwagę mediów sporem o wylot do Brukseli? To niestety mało prawdopodobne. Wtedy PO może i chciała JOW-ów. Dziś jest w koalicji z PSL - napisał mi red. Krzysztof Leski, któremu zasygnalizowałem na blogu nasze doświadczenia marszowe: Salon24. Ja jednak twierdzę, że było inaczej. Marsz, o którym pozwoliłem sobie napisać na blogu red. Leskiego, nie był pierwszy, a posłowie PO nie pojawili się również podczas marszów w 2003, 2004 i 2005 roku. Donald Tusk nie odpowiedział też na pisemną prośbę Ruchu JOW z propozycją współpracy (plik PDF), gdy PO zaczęła zbierać podpisy ws. ordynacji jednomandatowej (skądinąd po tym, jak Ruch JOW ruszył z własną akcją zbierania podpisów). PO zachowała się wtedy jak Zosia samosia. Nie trzeba wyborców? - pytał ironicznie Stefan Bratkowski na łamach "Rzeczpospolitej". Jest jeszcze jedna rzecz, na którą warto zwrócić uwagę i o której napisałem red. Leskiemu: W większości mediów do dziś pokutuje błędny pogląd, że JOW to "pomysł PO", ale Pan jako doświadczony dziennikarz zapewne wie, że było inaczej i już od kilkunastu lat działają w Polsce ludzie zmierzający do takiej właśnie zmiany ordynacji. To od was dziennikarzy zależy jak te sprawy będą przedstawiane. A taki Marsz JOW, który odbył się niedawno w Warszawie, uważam za zdecydowanie ważniejsze wydarzenie niż niesnaski premiera z prezydentem. Tylko skąd tak mizerne zainteresowanie mediów? Jeśli udało się zebrać tak wiele podpisów za JOW, to obywateli z pewnością zainteresowałby ten temat, podczas gdy spór premiera z prezydentem - proszę wybaczyć - przegadywany w takim nadmiarze zupełnie zniechęca do polityki i podważa autorytet opisujących politykę mediów, które za mało mówią o rzeczach ważnych. Tymczasem gdy minister Kownacki mówił: Prezydent RP z wielkim szacunkiem podchodzi do ludzi, którzy troszczą się o nasz kraj do uczestników Ruchu JOW, przedstawicieli NZS, OZZL i organizacji polonijnych, którzy przybyli domagać się zmiany ordynacji do Sejmu, z mediów obecne tylko były mikrofon Antyradia i kamera TV ASME. Właściwie gdyby nie kamera Krzysztofa Pawlaka z TV ASME, nie byłoby śladu, że takie zdarzenie w ogóle miało miejsce... Widoczne na Krakowskim Przedmieściu ekipy TVP, TVN i Polsatu nie wykazały inwencji do filmowania takich społecznych inicjatyw, jak ta, o której Informacyjna Agencja Radiowa owego dnia podała, że zebrano za nią prawie milion podpisów! TVP zamieściła komunikat Polskiej Agencji Prasowej, który w prasie przeszedł praktycznie niezauważony, na swoich stronach internetowych i w telegazecie. Na Placu Zamkowym nagrywała nas dziennikarka Polskiego Radia, przed Sejmem dziennikarze Superstacji. O marszu JOW w prasie nie napisał prawie nikt, za to media zaczęły informować z dwutygodniowym wyprzedzeniem o innym marszu - marszu dewiantów homoseksualnych, który co poniektórym Polakom ma chyba za zadanie odebrać rozum. Kiedy więc widzę obszerne relacje telewizyjne i prasowe, znów nadmiernie pieniące się z udawanej troski o dobro naszej Ojczyzny, natychmiast wyłączam telewizor lub odkładam gazetę i zamiast sporu o samolot zajmuję się (choć nie muszę), fundamentalną kwestią ordynacji wyborczej. ![]()
2008-10-21 Polska demokracja fasadowa Przedstawiciele Niezależnego Zrzeszenia Studentów, Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy na czele z przewodniczącym Krzysztofem Bukielem, przedstawiciele samorządów z całej Polski z Prezydentem Wrocławia Rafałem Dutkiewiczem na czele, mieszkańcy wielu miast w tym: Wrocławia, Koszalina, Lublina, Katowic, Krakowa, Nysy, Rzeszowa, Gdańska, Poznania i Warszawy zebrali się pod Kolumną Zygmunta na Placu Zamkowym w Warszawie 11 października. Wszyscy zjednoczeni pod jednym hasłem: żądamy wprowadzenia w Polsce prawdziwie demokratycznej ordynacji wyborczej opartej o okręgi jednomandatowe. Na czele marszu niesiono transparent wysłany z Nowego Jorku przez Stowarzyszenie Demokracja USA. Obecni byli również Przedstawiciele Polonii. Nad głowami uczestników latał sterowiec z linkiem do strony głównego organizatora marszu Ruchu na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych: www.jow.pl Ruch od kilkunastu lat domaga się wprowadzenia reguły pochodzącej z krajów anglosaskich: First takes all. Według tej ordynacji Polska przy wyborach do Sejmu miałaby być podzielona na 460 okręgów wyborczych. Z każdego okręgu wybierany byłby tylko jeden poseł. Obecnie w Polsce obowiązuje ordynacja proporcjonalna. Okręgi są duże (wielkości ok. 1 mln mieszkańców), a z każdego wybiera się kilkunastu posłów. Przed wyborami liderzy partii wyznaczają kandydatów i porządkują ich na liście w kolejności im odpowiadającej. Każda partia może wystawić kilkudziesięciu kandydatów, w konsekwencji wszystkich kandydatów w okręgu jest kilkuset! Wyborca nie może poznać każdego, dlatego najczęściej nie zastanawia się nad osobą lecz głosuje na partie. Zaznacza nazwisko pierwszych z listy. Ci zamieszczeni na pozycjach 10 - 25 mają nikłe szansę na mandat. Dlatego można powiedzieć, że w Polsce wybory mają dwie tury. Pierwsza i najważniejsza odbywa się w zaciszu gabinetów. Kilku liderów naznacza kolejnych przyszłych posłów. Nadaje numerek kandydatowi, który ma zasadniczy wpływ na późniejszy wybór. Druga jest jedynie oddaniem głosu z góry sugerowanego przez partie. Zatem wybory w Polsce jedynie służą legitymizacji patologicznego partyjnego systemu. Polakom odebrano bierne prawo wyborcze. Kandydować i mieć szansę na bycie wybranym mają tylko ci, którzy służą partii lub mają w niej kontakty i znajomości. Bezpartyjni działacze społeczni zepchnięci są na margines. Nawet, jeżeli w swoim okręgu byliby tak popularni, że zdobyliby wszystkie głosy i tak nie przekroczyliby 5 procent progu wyborczego w kraju. Zatem mechanizm partyjny często wpycha na świeczniki ludzi słabych, bez inwencji, ludzi nieuczciwych i niemających pojęcia o rzeczywistych potrzebach społeczeństwa. Ruch na rzecz JOW zorganizował setki konferencji, odczytów, wydał dziesiątki publikacji. Jednak nie odniósł sukcesu ponieważ politycy tak dobrze czują się w obecnym systemie, że nie myślą oddawać władzy w ręce ekspertów i społeczników. Dla rządzącej Platformy Obywatelskiej JOW był jedynie hasłem, na którym zbudowała swój kapitał polityczny. Szybko okazało się, że wycofała się z tego postulatu rzekomo z powodu braku zgody koalicjanta (PSL). W rzeczywistości z góry zapewne zakładała, że JOW nie wprowadzą. Zatem kolejna partia po raz kolejny oszukała wyborców, jednak nie poniesie konsekwencji, gdyż w obecnym systemie politycy czują się bezkarni. Zapomnieli już o słowie odpowiedzialność. Od wyborów w 1989 r. partie spełniły zaledwie kilkanaście procent swoich przedwyborczych obietnic. Najlepszym dowodem na to, że PO wykorzystała jedynie postulat JOW jest fakt, że na marszu nie był obecny ani jeden jej lider. Żaden z posłów nie pofatygował się nawet by wyjść z Sejmu do manifestujących. Poziom ignorancji społeczeństwa przez elity polityczne osiągnął już stan nie do zniesienia. Jedynym przedstawicielem władzy, który wyszedł do manifestantów był Szef Kancelarii Prezydenta RP Pan Piotr Kownacki. Powiedział, że Pan Prezydent docenia działalność Ruchu na rzecz JOW i jest za przeprowadzeniem ogólnopolskiej debaty o kształcie ordynacji wyborczej. Zwolennicy JOW w Polsce mają nadzieję, że zmiana ordynacji zmniejszy nieograniczony wpływ partii na życie społeczne, ustabilizuje władzę i zwiększy odpowiedzialność polityków przed wyborcami. Najbardziej budująca w marszu była liczna obecność młodych ludzi, studentów. Zwłaszcza członków Niezależnego Zrzeszenia Studentów. W kwietniu 2007 r. Zarząd Krajowy NZS, pierwszej po wojnie niezależnej organizacji studenckiej znanej ze swej walki z komunizmem wydał oświadczenie popierające ideę wprowadzenia JOW. Zostało one odczytane na międzynarodowej konferencji na Katolickim Uniwersytecie Lubelskiem. Później powstała strona internetowa www.jednomandatowe.pl studenci organizowali happeningi, szkolenia, konferencje, wydają gazetkę "Ordynacja" pod red. Krzysztofa Kowalczyka. Do akcji przyłączyło się wiele znanych autorytetów. Postulat JOW poparła Pomarańczowa Alternatywa. Sam marsz był zwieńczeniem tych wszystkich działań. Pod Sejmem i Pałacem Prezydenckim demonstranci wznosili okrzyki: Jeden poseł, jeden mandat to jest demokracji standard! czy Partie to mafia, szlag nas trafia!. Mimo ważnej sprawy, o którą się upominano się po raz kolejny zwolennicy JOW spotkali się z zupełną ignorancją nie tylko polityków, ale również mediów. Kilka jedynie z nich podało lakoniczną notatkę Polskiej Agencji Prasowej. Wyraźnie widać, że od lat media uzależnione od polityki traktują JOW jako temat tabu. Samo wspomnienie tego hasła występuje bardzo rzadko, a nigdy nie zdarza się wyjaśnienie na czym JOW polega i dlaczego tylu obywateli, zwłaszcza wybitnych domaga się jego wprowadzenia. Stowarzyszenie Demokracja USA zwróciło się do Rektora Uniwersytetu Warszawskiego z prośbą o zamieszczenie informacji o marszu w rozgłośni akademickiej UW. Rektor odpisał, że nie wyraża zgody, bo radio nie zajmuje się polityką. Zatem kuźnia kadr przyszłych wysokich urzędników państwowych nie wyraża zainteresowania fundamentem demokracji jakim jest ordynacja wyborcza. Paradoks godny zastanowienia. Obecna ordynacja partyjna została narzucona Polakom postanowieniami wynikającymi z czasów Okrągłego Stołu. Jednym z punktów kompromisu ludzi Solidarności z działaczami PRL była ordynacja, w której partia wodzowska jaką była PZPR, a później jej następcy ma szansę na zdobycie mandatów. W wolnych, większościowych wyborach komuniści nie mieliby szans, to pokazały wybory do Senatu w 1989 r., w których Solidarność zdobyła 99 procent głosów. Można zatem przyjąć, że obecny ustrój w Polsce, choć na pewno bardziej wolny od poprzedniego nie jest jednak demokratyczny. Można go określić mianem postkomuny. Ni to totalitaryzm ni demokracja. Wybory owszem są, ale nie ma powszechnego biernego prawa wyborczego i prawdziwego wyboru, wolne media owszem są, ale ich wolność polega jedynie na większym ich zróżnicowaniu, czasem opartym o prymitywizm i ignoranctwo, na pewno nie na pełnej wolności słowa, wiele do życzenia pozostawia nadal stan wymiaru sprawiedliwości. Demokracja fasadowa obowiązująca obecnie w Polsce nie ma nic wspólnego z prawdziwą demokracją. Pozostaje zatem mieć nadzieję, że ten stan utrzyma się jak najkrócej, gdyż każdy dzień trwania w nim jest ze stratą dla Polski. Jak szybko uda się usprawnić ustrój Polski, to zależy wyłącznie od każdego z nas. ![]()
2008-10-11 Marsz o demokracje Już w sobotę, 11 października z Placu Zamkowego w Warszawie wyruszą tzw. WoJOWnicy. Będzie to pokaźna liczba osób, która ma zamiar protestować. Jednak trzeba zwrócić uwagę, że ten protest nie będzie taki sam jak wszystkie inne. Nie będą na nim wznoszone postulaty podwyżek płac, obniżenia wieku emerytalnego etc. Tam spotkają się ludzie, którzy nie przyjadą by żądać czegokolwiek dla siebie i swoich prywatnych korzyści. Tam spotkają się działacze, którzy często poświęcając własne środki i czas walczą o demokrację.
Po raz czwarty ruszy marsz o jednomandatowe okręgi wyborcze - najważniejszy i najbardziej potrzebny dzisiaj postulat. Czy chodzi jedynie o zwykłą procedurę wyborczą, kosmetyczną poprawę już istniejącej demokracji? Uczestniczyłem w Konferencji organizowanej przez Towarzystwo Biblioteki Słuchaczów Prawa największej organizacji studenckiej na wydziale prawa UJ. Tam w swoim wystąpieniu postawiłem tezę: W POLSCE NIE MA PRAWDZIWEJ DEMOKRACJI. Moje wystąpienie wywołało poruszenie, wielu zarzucało mi szerzenie herezji, jednak na drugi dzień usłyszałem od głównego organizatora: "Marek, po przemyśleniu tego co mówiłeś, doszedłem do wniosku, że masz rację. Twoje wystąpienie przejdzie do historii naszych konferencji i na pewno na długo cię zapamiętamy". Cóż się stało? Otóż przełamałem w ich mentalności zamknięte koło myślenia, mantrę, którą ich Profesorzy wmawiali im na co dzień. Otworzyłem oczy na prawdę, którą jest fakt, że nasza demokracja jest fasadowa. Jest to pogląd wyrażany również przez wiele autorytetów i specjalistów. Prawdziwa demokracja Prawdziwa demokracja to wola większości z poszanowaniem praw mniejszości - tak przeczytamy w większości książek. W nich też dowiemy się, że jej fundamentem są wolne wybory i wolność słowa. Cóż to za demokracja, jeżeli "wolne wybory" polegają wyłącznie na zatwierdzeniu pewnego z góry narzuconego przez partie katalogu osób? Cóż to za wolność, skoro jako kandydat niezależny nie mam szans na bycie wybranym? Czyja wola jest respektowana, kiedy Polak otrzymuję listę z ustaloną kolejnością , która sugestywnie, z góry wskazuje kandydatów. Wola narodu czy prezesa partii? Nie możemy mówić o demokracji, kiedy nagminnie kandydat z mniejszą ilością głosów otrzymuje mandat a ten z większą nie. Suwerenność narodu W encyklopedii politologii pod red. Prof. M. Żmigowskiego możemy przeczytać, że podstawowym miernikiem tego czy naród jest suwerenny jest udzielana mu możliwość wyboru swych przedstawicieli. W takim razie skoro podstawą suwerenności narodu są wybory, zatem możemy w Polsce mówić o ograniczeniu suwerenności również w dziedzinie praw ustrojowych. Lech Wałęsa niedawno powiedział na KUL, że walka o wolność prowadziła przez wiele niefortunnych kompromisów. Tak Panie Prezydencie i przez te kompromisy my dzisiaj nie możemy wybierać, jedynie dajemy głos. Wybór należy do zamkniętych koterii, elit partii. Skutki wady systemu Ordynacja proporcjonalna generuje niestabilne koalicyjne rządy, i przerzuca potencjał członków partii z pracy na rzecz obywateli na pracę na rzecz zamkniętych partii a głównie jej lidera. Uczy posłów bezmyślności. Bo ten głosuje zgodnie z linią partii, nie może kierować się swoją wolą czy sumieniem. Właściwie najlepiej gdy będzie bierną, mierną, lecz wierną marionetką. Nasuwa się hasło rodem z Orwela "bezmyślność jest prawomyślnością". Każdy kto nie podda się woli prezesa wylatuje tracąc wszelką szansę na reelekcje. Partie muszą być wodzowskie, prezes staje jej głową i ciałem, jej myślą i sumieniem. Partia staje się tak ułomna, jak ułomny jest jej lider. Wszyscy, którzy się wyróżniają są lepsi od duce są na wszelki wypadek usuwani. Na ciekawe skutki chorej ordynacji zwrócił uwagę były prezes Stowarzyszenia JOW Pan Janusz Sanocki w swojej prelekcji na Międzynarodowej Konferencji "Jakiej ordynacji wyborczej potrzebuje Rzeczpospolita?" w kwietniu 2007 r. na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Zauważył w niej, że tworzenie list partyjnych generuje sytuacje, w której kandydatów na miejsca tzw. "niebiorące" często wpycha się na siłę. Ludzie ci z góry wiedzą, że nie zostaną wybrani, że przegrają, a przegrywać nikt nie lubi, ale godzą się na to ze względu na perspektywie późniejszych intratnych propozycji. Partie muszą mieć dużo kandydatów, by ci nazbierali na jej listę głosy jednak muszą im też zapewnić rekompensatę za publiczną kompromitację w postaci przegranych wyborów. To powoduje rozrost biurokracji i powiększa rzesze niekompetentnych urzędników. JOW a wiara Jako studentowi KULu nie wypada mi nie poruszyć tego tematu. Jeżeli zakładamy, że postępowanie człowieka i rozwój świata, dziejów, powinien odbywać się zgodnie z Bożym planem, z wolą Bożą należy zauważyć, że najlepiej Boża wola realizowana jest w demokracji. Jan Paweł II napisał w Tryptyku Rzymskim: "Kim że jest On, niewypowiedziany, samoistne istnienie, jedyny stwórca wszystkiego, a zarazem komunia osób". Zatem, jeżeli Bóg, który jest Miłością jest zarazem Komunią osób, to najlepszym wymiernikiem Jego woli jest wola tej właśnie komunii, czyli większości społeczności. Demokracja Najbardziej demokratycznym systemem wyborczym jest JOW. Spełnia on oba kryteria. Wyraża wole większości, bo właśnie kandydat z największą ilością głosów wygrywa, a jednocześnie szanuje prawa mniejszości, ze względu na to, że okręgi są małe. Zwycięski kandydat może reprezentować społeczność lokalną, w której większość stanowi mniejszość etniczna w całym społeczeństwie. W Brytyjskiej Izbie Gmin jest kilkanaście partii, mimo, że jedna, zwycięska ma zdecydowaną większość, nie przeszkadza to by każda z liczących się mniejszości miała swój głoś w parlamencie. Jest to idealne połączenie woli większości z poszanowaniem praw mniejszości. JOW a wolność słowa Nawet na tle postulatów wolności słowa nasz Kraj wygląda słabo. Zbyt wiele jest w naszym życiu publicznym tematów tabu, zbyt wiele gloryfikacji miernoty i zajmowania się rzeczami mało ważnymi. Kiedy rzecz tyczy się spraw mało istotnych media potrafią mówić o nich dniami, przegadywać to o czym można powiedzieć w kilku słowach. Często robią problem społeczny z błahej sprawy. Natomiast kiedy chodzi o JOW media milczą jak zaklęte. Nie chodzi o to, że słowo JOW jest przez nich zupełnie nie używane, ale nie przypominam sobie rzetelnej debaty na ten temat, przedstawienia chociaż podstawowych założeń JOW i zmian jakie przyniosą. O trzech marszach na Warszawę też nikt nie mówił. Wyjątek stanowią tu lokalne media, te z chęcią zajmują się tym tematem. To świadczy, że bosowie medialni nie kierują się dobrem obywateli tylko dbają o własne interesy. JOW spowoduje przerzucenie akcentów z Warszawy do społeczności lokalnych, "Warszawka" na tym straci a giganci medialny przestaną się u polityków tak bardzo liczyć. W systemie proporcjonalnym to media dyktują, kto uzyska ich zainteresowanie, one kreują często zakrzywiony obraz polityków. Gloryfikują marnych, niszczą dobrych i nietuzinkowych. A my nie możemy przekonać się jaki naprawdę jest ten a ten poseł, bo okręg liczy ok. 1 mln mieszkańców. Dlatego nasze wybory są podejmowane na zasadzie: kto jest fajny a kto nie bo sika po krzakach, vide "Fakt" - najbardziej "poczytliwy" dziennik. Media zamiast rzetelnie informować o wszystkim co ważne kreują i stają się gwarantem patologicznego partyjnego systemu. Nijako go legalizują. A że robią to z uwagi na własne partykularne interesy wydaje się to tym bardziej obrzydliwe. Wniosek jest taki, że do zmiany ustrojowej i wprowadzenia JOW potrzebna jest siła. Nie możemy liczyć na polityków i na media od nich uzależnione. Możemy liczyc jedynie na siebie i własny wysiłek. Potrzeba by do Warszawy 11 października zjechali się ci, którzy nie patrzą na swe prywatne korzyści, potrafią myśleć przyszłościowo i patrzeć na Polskę jako na dobro wspólne. JOW nie jest lekarstwem na wszystkie nasze bolączki, ale może stanowić dobry początek dla odnowy naszej Drogiej Ojczyzny. Polska powstanie na pewno, jest to tylko kwestia czasu, jednak by ten czas przybliżyć warto poświęcić jeden dzień i wykrzyczeć w Warszawie nie skargi na niskie płace, nie bolączki osobiste, nie narzekania, wykrzyczeć receptę na odnowę naszej polityki, życia publicznego, wykrzyczeć, że Polacy żądają Jednomandatowych Okręgów Wyborczych. Każdy rok, każde wybory proporcjonalne są ze stratą dla Polaków, najwyższy czas przełamać ustrojowy impas. Udział w marszu traktuje jako swój obowiązek, wyraz troski o byt mojej Ojczyzny. Jako zobowiązanie wobec moich przodków, którzy potrafili poświęcić swe życie za jej wolność i moich przyszłych dzieci, które, chciałbym, by żyły w wolnej i bogatej Ojczyźnie. ![]()
2008-10-01 Nasza klasa, banda nasza Na początek krótki test. Proszę przypomnieć sobie nazwisko kandydata, na którego oddałeś głos w poprzednich wyborach... Czy potrafisz wymienić jego zasługi? Jeśli odpowiesz twierdząco na pytania, zaliczasz się raczej do nielicznej grupy.
Większość obywateli, niestety, nie potrafi odpowiedzieć na tak zasadnicze pytania. I nie ma w tym nic dziwnego. Wyborca dostaje przy urnie listę kilkudziesięciu nazwisk ludzi mniej lub bardziej znanych, często z bardzo odległych regionów. Nierzadko też wiedza wyborcy o kandydacie to tylko parę pustych haseł i wypacykowana przez grafika komputerowego uśmiechnięta buzia z plakatu. Każdy chyba pamięta z lat nauki wybory do samorządu szkolnego. Zdrowy rozsądek podpowiada, że każda klasa szkolna powinna mieć swojego reprezentanta i powinien to być uczeń, który zdobędzie największą liczbę głosów w swoim okręgu klasowym. Każdy uczeń oczywiście musi mieć prawo kandydowania do samorządu, a system taki nazywa się większościowy, ponieważ wygrywa ten kto zdobędzie największą liczbę głosów, z ang. First Past the Post, a każda klasa szkolna (okręg jednomandatowy) ma swojego reprezentanta, którego wyborcy dobrze znają, mają nad nim kontrolę i którego w przyszłości ROZLICZĄ. A teraz wyobraźmy sobie szkołę, w której obowiązywałby inny system wyborów, tzw. system proporcjonalny. Po pierwsze, żaden uczeń nie ma szans kandydować samodzielnie. Nawet ten najlepszy. Mogą kandydować tylko uczniowie zarejestrowani w Bandach. Załóżmy, że zarejestrowały się 3 bandy: Banda Wacka, Tomka i Krysi. Ich przywódcy zaczynają tworzyć listę kandydatów. Wacek umieszcza na czołowych miejscach list uczniów, którzy przyniosą mu najwięcej żetonów z chipsów i 2 największych chuliganów. Krysia wypełnia listę swoimi koleżankami tylko ze swojej klasy i kuzynką Olą. Tomek chce wystawić najlepszych uczniów i to z różnych klas. Najlepszych jest zbyt mało, toteż wypełnia on listę kilkoma medialnymi uczniami i paroma z łapanki. Jeszcze jest Zenek. Bardzo zdolny uczeń, uczciwy, zaradny, lecz niezwiązany z żadnym układem. Jego nikt nie wpisze na listę; jest poza demokracją. Nikt z zewnątrz, a zwłaszcza wyborcy nie wiedzą jak naprawdę działa mechanizm wystawiania kandydatów. Odbywa się to przeważnie gdzieś w piwnicy lub pod trzepakiem. Rozpoczyna się kampania. W ruch idą spreparowane sondaże, obietnice, przepychanki, wizje lepszego jutra i cała machina marketingu politycznego. Wacka, którego czytanie lektur nie było mocną stroną widziano nawet z Księciem Machivalliego. Sprowadza się to do tego, która banda zdoła najbardziej oczarować, niczym uliczni sprzedawcy kosmetyków, wyborców i zdobyć ich serca (o rozumie raczej mowy nie ma). Ci, którzy zostali umieszczeni na czole list mogą w zasadzie spać spokojnie. W przypadku przekroczenia przez daną bandę progu minimalnego wchodzą do samorządu bez łaski. Pozostaje tyko tak kombinować jak tu wprowadzić za sobą jak najwięcej kolesi, aby mieć większość i poobsadzać cieplutkie stołki. Proporcjonalny system liczenia głosów jest skomplikowany. Uczniowie proszą więc o pomoc matematyka, bo nikt nie rozumie zawikłanych reguł proporcjonalności. Wybory są drogie i ciągną się przez kilka dni. A oto i przykładowy wyniki wyborów. Zwyciężył największy krzykacz i czarodziej Wacek. Kolejno Krysia z koleżankami. Jedna z nich nawet nie może wyjść ze zdumienia, że otrzymała tylko 1 głos (swój własny !) i weszła do samorządu. Podobnie i Tomek, choć głosowało na niego 2 razy więcej uczniów co na Wacka - nie otrzymał mandatu. Każdy chyba się zgodzi, że ten drugi system jest absurdalny, niezrozumiały i zły. Promuje nie ludzi z krwi i kości tylko bandy, kolesi, wazeliniarstwo, korupcję, nepotyzm. Podałem ten przykład tu jako abstrakcyjny i w celach dydaktycznych, bo też w żadnej normalnej szkole nie wybiera się kandydatów do samorządu takim systemem. Ale co innego Sejm RP i samorządy lokalne. Tu owy system proporcjonalny funkcjonuje od lat! Odpowiednikiem szkolnych band są oczywiście partie polityczne, a Krysi i Tomka ich liderzy. Tak więc to nie NARÓD decyduje bezpośrednio, kto ma zasiadać w sejmie czy samorządzie, ale głownie przywódcy partii i ich cały arsenał psychologów społecznych, marketingowców politycznych, podsuwając społeczeństwu listę pozornych wyborów. Przypomina to trochę np. kupowanie towarów w supermarkecie. Z pozoru to my decydujemy, co włożyć do koszyka, ale tak na prawdę decydują o tym specjaliści od kreowania potrzeb i zarazem beneficjenci tej całej gry. Tak też jest z systemem proporcjonlnym-partiokratycznym. Wady tego systemu szczególnie szkodzą samorządności lokalnej, gdzie odpada wielu kompetentnych ludzi, bo np. nie trafili na właściwą listę lub miejsce, a ich miejsce w radach i sejmikach zajmują ludzie z namaszczenia partyjnego często ze szczątkowym poparciem. W USA, Anglii i większości demokratycznych krajów świata funkcjonuje system odmienny - jednomandatowy. Każdy kto ma pomysł i kompetencje może, o ile przekona swoich WYBORCÓW w swoim okręgu a nie przywódców partyjnych - reprezentować ich w parlamencie. Sam system liczenia głosów zaś jest jasny, rozumie go każdy obywatel, może z wyjątkiem głębokiego upośledzenia umysłowego. Polski system proporcjonalny jest niezrozumiały, a przede wszystkim i wbrew nazwie pozbawiony reguł proporcjonalności. Dr Ciesielski, matematyk, nazywa ten system paradoksalnym, który jak w przypadku wyników Wacka i Tomka sprzyja partyjniactwu, kolesiostwu, korupcji itd. Dlatego tak naprawdę, żadna z partii politycznych nie jest zainteresowana zmianą systemu ordynacji wyborczej w Polsce i wprowadzenia przejrzystego systemu jednomandatowego. Byłoby to podcięcie pod sobą przysłowiowej gałęzi. Dlatego dziś walką o wprowadzenie systemu jednomandatowego zajmują się w Polsce nie politycy a intelektualiści, wybitni naukowcy i działacze ruchu obywatelskiego JOW. Obecny system ordynacji ma również negatywny wpływ na inne dziedziny jak np. gospodarka. Dlatego nie pomogą obietnice IV czy nawet V Rzeczypospolitej, nie zmienią nic różnego rodzaju platformy, sojusze, ligi i bloki jeśli nie zmienimy systemu, w którym będziemy głosować na poszczególnych, znanych zaufanych i sprawdzonych ludzi a nie na partie i hasła.
Tytuł artykułu pochodzi od redakcji portalu KOMK
2008-09-15 Czy zadzwoni do mnie Szef Rządu? - Kochanie! Możesz odebrać? Telefon dzwoni - może to Jacek? Za chwilę żona jest już przy mnie, zakrywa dłonią odpowiednią część słuchawki i nerwowo gestykulując szepce: - Nie, to jakiś Pan Brown dzwoni do ciebie! PM cold-calls to voters - relacjonuje "The Sun".
Premier Rządu Wielkiej Brytanii Pan Gordon Brown, w ramach pełnienia swojej misji, znajduje czas, żeby dzwonić do zwykłych wyborców, by pytać ich oraz dyskutować na temat aktualnych problemów w kraju. Mr Brown kontaktował się z wyborcami podczas swojego dnia pracy, dzwonił niespodziewanie do wielu z tych, którzy pisali listy, emaile lub mieli problemy ze skontaktowaniem się z jego osobą. Jak podaje gazeta, dla wielu zwykłych zjadaczy chleba była to spora niespodzianka. Bo otóż zamiast telefonu od cioci Berci dzwoni do nich osobiście, nie kto inny, jak Premier Rządu Jej Królewskiej Mości, bądź co bądź nie jakiś tam zwykły poseł. Niespodzianka, lecz nie szok, bo jak się okazuje osobisty kontakt parlamentarzystów z wyborcami jest na Wyspach rzeczą raczej zwyczajną, a nie nadzwyczajną. Zagabywani na ten temat moi angielscy znajomi robili bardzo duże oczy, nie z powodu bezpośrednich kontaktów parlamentarzystów z wyborcami, lecz z powodu mojego zdziwienia taką formą relacji poseł a wyborca. Brytyjczycy szanują swoich wybrańców, lecz nie są wobec nich bezkrytyczni. Choć nie brakuje sarkazmów i złośliwości pod adresem parlamentarzystów, to istotnym jest fakt nie ma tu miejsca na skandale, pustosłowie, nierozliczone afery czy lekceważenie elektoratu. Wyborcy znają realną siłę swojego głosu i potrafią tę siłę wykorzystać, z czego doskonale zdają sobie sprawę zarówno Panie i Panowie zasiadający w The House of Commons, jak i przyszli kandydaci do niej. The Houses of Parlliament - w skład Brytyjskiego Parlamentu wchodzą: the House of Commons (Izba Gmin) oraz the House of Lords (Izba Lordów). Izba Gmin składa się z osób wybranych poprzez głosowanie w lokalnych okręgach wyborczych przez ludzi, którzy tam mieszkają. Izba Lordów, która dawniej posiadała siłę nie mniejszą niż Izba Gmin była dziedziczna. W jej skład wchodziła głównie arystokracja oraz magnaci ziemscy. W dzisiejszych czasach Izba Lordów utraciła swoje znaczenie. Jak twierdzą bardziej lub mniej złośliwie sami Brytyjczycy, ich praca polega tylko na debatowaniu oraz opóźnianiu decyzji podjętych w przez Izbę Gmin czyli na... Obecnie większość zasiadająca w Izbie Lordów pochodzi z nominacji, nie posiadając praw i tytułów do dziedziczenia. Realna siła sprawowania rządów w Wielkiej Brytanii spoczywa w rękach Izby Gmin, którą tworzą Members of Parliament (MPs). Każdy z nich reprezentuje jeden constituency czyli geograficzny obszar wyborczy. Jest tych okręgów wyborczych na terenie Wielkiej Brytanii 659, z czego 529 w Anglii, 72 w Szkocji, 40 w Walii oraz 18 w Irlandii Północnej. Powierzchnia danego okręgu wyborczego uzależniona jest od ilości ludzi, którzy dany teren zamieszkują. Podczas wyborów wyborcy decydują kto będzie przedstawicielem ich constituency. Ten z kandydatów, który uzyska największą ilość głosów podczas wyborów otrzymuje mandat, nawet w tym przypadku, jeżeli zwycięży przewagą jednego głosu. System ten zwany jest First Past the Post. Natychmiast po zakończeniu wyborów większość parlamentarna wyłania premiera, a ten wybiera swoich ministrów. Praktycznie następnego dnia po zakończeniu wyborów wyłoniony rząd jest gotów do podjęcia pracy. Nadmienić należy, że nawet powołanie na stanowisko premiera czy ministra nie zwalnia danego MPs z obowiązku reprezentowania wyborców i okręgu wyborczego, z którego został wybrany. System wyborów parlamentarnych w Wielkiej Brytanii jest nieskomplikowany. W prostocie tej jest jednak siła, która pozwala swoim obywatelom współuczestniczyć w podejmowaniu decyzji przez brytyjski parlament. Nie pozwala też ponad wszelką wątpliwość na uprawianie polityki z pominięciem społeczeństwa. Neutralizuje siły i układy, które spod tej kontroli chciałyby się wyemancypować, tworząc jak w przypadku Polski polityczne koterie i towarzystwa wzajemnej adoracji, żerujące kosztem własnego narodu i działające na zgubę państwa polskiego. Panie i Panowie z Izby Gmin doskonale wiedzą, że gmin obdarzył ich zaufaniem oraz mandatem i co ważniejsze gmin może im go odebrać. Spotykają się zatem ze swoimi wyborcami, dzwonią do nich, emailują, ustalają targety do wykonania i zabiegają o poparcie przez całą kadencję piastowania mandatu... Zapłatą za to jest, niczego sobie, dostatni żywot oraz społeczny prestiż. A jak donoszą polskie media w tym samym czasie w Naszym Parlamencie przy ul Wiejskiej w Warszawie: - Posłowie dzwonią do mnie w środku nocy po viagrę. Czego po pracy najbardziej potrzebuje polski poseł? Tabletek na potencję. Dzwonią po viagrę nawet w środku nocy. Właściwie to zwykle o tej porze. Pewnie im się wydaje, że jeszcze mogą, a tu, jak przyjdzie co do czego, klapa - wyznaje w rozmowie z "Super Expressem" prof. Zbigniew Lew-Starowicz. Słynnego seksuologa nie dziwi burza hormonów na Wiejskiej. Zaznacza, że polski parlament sprzyja romansom. Wszystko dlatego, że - jak mówi prof. Zbigniew Lew-Starowicz - to zbiorowisko starych nudziarzy z pretensjami. Nie mogąc się pochwalić innymi osiągnięciami, za swój sukces posłowie uważają zdobycie kobiety - tłumaczy. W rozmowie z "Super Expressem" prof. Lew-Starowicz zdradza jednak, że gdy przychodzi co do czego, wcale nie jest tak prosto. To nie są młodzieniaszkowie, w dodatku raczej nie prowadzą zdrowego trybu życia, więc mają problemy w łóżku. Wtedy dzwonią do mnie po viagrę - ujawnia seksuolog. Rozmówca "Super Expressu" zastrzega jednak, że nie należy potępiać wybrańców narodu, bo seks sprzyja wszystkim. Pod warunkiem, że jest udany... Czy zadzwoni do mnie Szef Rządu? - to w warunkach polskiej tzw. demokracji proporcjonalnej pytanie nie tylko czysto retoryczne, ale jak mniemam z pogranicza political-fiction. Ja mam natomiast marzenia bardziej przyziemne, aczkolwiek dla mnie zasadnicze. Czy jest możliwe, że kiedykolwiek skontaktuje się ze mną Mój Poseł. Przepraszam za bezczelność i chamstwo. Zatem inaczej. Czy jest możliwe, że to ja będę mógł skontaktować się z Moim Posłem, który mnie wysłucha, mnie i tysięcy moich lekceważonych i ogłupianych rodaków. Który z mandatem silnym, bo popartym autentycznymi głosami wyboru i reprezentacji sprawi, że przeciętny Kowalski otrzyma swoje konstytucyjne uprawnienia decydowania o losie własnym i własnego kraju. Mniemam, że jest to nadal sprawa otwarta, która zależy od zmiany systemu wyboru reprezentacji Naszego przecież Państwa. Włodzimierz Sadowski ![]() |
® Koszalin 2008 | www.komk.ovh.org | Komitet Obywatelski Miasta Koszalina |